Shtetl Routes. Vestiges of Jewish cultural heritage in cross-border tourism in borderland of Poland, Belarus and Ukraine

 

Shtetl Routes. Vestiges of Jewish cultural heritage in cross-border tourism in borderland of Poland, Belarus and Ukraine

 

NN Theatre

A. Rudnicki, Lato

A. Rudnicki, Lato, Warszawa 1938, s. 36–37; 82–83; 111-112; 126, 136-139

A. Rudnicki, Lato

Nad brzegami rzeki, która mieniła się wszystkimi kolorami, która była biała, jak srebro, w południe, fioletowa wieczorem, czarna nocą, granatowa, różowa, niebieska, – zależnie od pory i światła, gdyż światło jest duszą i właściwą twarzą pejzażu – nad brzegami reki przez większą część dnia leżeli starzy

i młodzi, kobiety i mężczyźni, ułomni i zgrabni, brzydcy i piękni, mali i wysocy, chudzi i grubi, wysmarowani olejkami i kremami leżeli z liściem na nosie, z okularami przeciwsłonecznymi na oczach, podając swe mięśnie słońcu do zbrunatnienia. Milczeli, piekąc się, piekli się, milcząc, gdyż ciało musiało być brązowe. Rano słońce, piasek i woda, czyli ciało,– po obiedzie było w zwyczaju wracać nad rzekę – pływać, wiosłować, grać w piłkę – czyli znów ciało, również wieczorem odbywały się spacery w okolice, a potem, późniejszym wieczorem, po kolacji tańczono w dancingu. Czas ciała, święto ciała, – każdy tak to sobie określił i nie miał w stosunku do siebie innych wymagań.

 

Miasteczko posiadało coś szczególnie godnego uwagi: rynek, rynek przedziwny, ludzie wyglądali na nim, jak na scenie, wiecznie ktoś dyżurował, tragarze dniem, fantastycy nocą. Przystanął ktoś, wówczas zdawało się, że tego wymagała rola, skierował się w boczną ulicę, aby podjąć jakieś swoje zadanie, wszystkim zresztą znane, gdyż wiedziało się wszystko o bliźnich – wtedy także postępował wedle niepisanego, a obowiązującego scenariusza. Z tego rynku, niby z głównego źródła życia, odchodziło się za kulisy, aby, spełniwszy swa powinność, wrócić raz jeszcze i złożyć pokłon niewidzialnym mocom.

 

Dołem płynie rzeka, na wzgórzach mieszczą się ruiny, w okolicach znajdują się wąwozy, rozliczne plantacje tytoniu, pola uprawne, lasy i łąki, pejzaż w każdym fragmencie jest inny, ale zawsze piękny. W wąwozach łagodne, ciepłe prądy darzyły takim uczuciem, jak gdyby się przekroczyło krąg zaczarowany i jakby za chwilę miały się pojawić dawno zapomniane najlepsze postaci. Powątpiewa się o istnieniu cudownych miejsc, a było ich tu bez liku.

 

W przeciwieństwie do gości, autochtoni, to był element, który nie przepadał, który trwał. Tuz obok Dołów, gdzie mieszkał chłop Karny, znajdował się miejski przytułek. W tym przytułku rezydowała słynąca ze swych opowieści Weronika. Chodziła ta Weronika po miasteczku i kijem wystukiwała stuk! Stuk! Jakgdyby chciała szlak swej ziemskiej wędrówki na zawsze utrwalić. Znaliśmy się dobrze z babką. Miałem świeżo w pamięci pewną jej opowieść zeszłoroczną, pachnącą wszystkimi zapachami miasteczka, w której obraz własny staruszki został uwypuklony z precyzją i bezpośredniością, w której obraz własny staruszki został uwypuklony z precyzją i bezpośredniością, w której duch starowiny wibruje autentycznością nie do oddania w żadnym komentarzu.

 

Charakterystyczne dla Miasteczka są ciągłe święta, które jedni obchodzą, a drudzy nie, gdyż są to święta lokalne. Świątecznie przyodziani gospodarze, świątecznie zachowujący się na tle nieświętujących, potęgują jeszcze tutejszą teatralność, dają kwintesencję teatralności.

 

Podróż w głąb czasu, podróż w głąb roku w Miasteczku letnim da się porównać do drogi, która – nie do ogarnięcia szeroka na początku – pod koniec zwęża coraz bardziej, czegoś poczyna ubywać, przywykłych do dotychczasowej żywiołowej bujności uderzać poczyna pustka ulic, wąwozów i dróg, rzeczy same jakiś płotek niepozorny, domek jakiś, uliczka czy dróżka zwracają nasza uwagę, czego dotąd nie było […]. Teraz poczynało być inaczej, – przyroda oczyszczona od ludzi sprzyjała zarazem i wewnętrznemu oczyszczeniu […] Ten stan rzeczy oznaczał początek jesieni, kiedy przypadają wielkie święta jesienne Żydów – zenit ghetta.

 

Te dni są jego najwyższym osiągnięciem, te dni uwidoczniają jego ciągłą aktualność, są to dni nieprzerwanego prawowania się o życie, o los, o dolę, walki ze śmiercią i wszelką fatalnością. Całe tutejsze małomiasteczkowe życie żydowskie w swym głównym sensie nastawione jest na to, aby dobrze umrzeć, ku temu zmierzają nakazy i zakazy dnia powszedniego. Lecz w dniach święta śmiertelna pieśń zostaje wysubtelniona, wycieniowana, wydoskonalona […]. Najpierw trzeba

wstawać o sinym świcie, […] potem zaś i o mrocznej północy – noc zostaje zagarnięta dla spraw duszy, noc przemienia się w modlitwę, trwająca tygodnie całe poprzez święto Nowego Roku, przez Dziesięć Dni Pokutnych do święta Dnia Sadu, z którego wszystko, co ciałem, co materialnością przegnane zostało na pełną dobę postu, zawodzeń, błagań i modłów o siebie, o los własny przeciw wszystkiemu, co nieznane, nieświadome, niespodziewane a straszne. Ciarki przechodzą podczas słuchania przepowiedni, która w bezlitosnym wyroku wytycza los, miażdżąc rozum, unicestwiając wysiłki indywidualne. Zaś Dnia Sądu Żydzi, postawieni oko w oko z tajemnicą, wierzą ponadto, że mogą mieć wpływ na jej ciemną moc. I geniusz, cały swój geniusz tułaczy wkładają w modlitwę. […]

 

W tym okresie w miasteczko siedziało już niewielu Żydów, ale ci, którzy byli, dalecy na ogół od wszelkiej religijności, raczej obojętni, a nawet wrodzy, zostali całkowicie zafascynowani, wracali, żydzieli w naoczny sposób. Nie świętując, świętowali, nie zachwycając się, trwali w ciągłym zachwycie.

Map

Recommended

Photos

Recommended