Projekt "Shtetl Routes" ma na celu wsparcie rozwoju turystyki w oparciu o żydowskie dziedzictwo kulturowe pogranicza Polski, Białorusi i Ukrainy.

 

Projekt "Shtetl Routes" ma na celu wsparcie rozwoju turystyki w oparciu o żydowskie dziedzictwo kulturowe pogranicza Polski, Białorusi i Ukrainy.

 

Teatr NN

Spacer po Żółkwi z Szymonem Sametem

„Księga Pamięci Żółkwi", Jerozolima 1969. Tłumaczenie i opracowanie Yaron Karol Becker.

Żółkiew, jedna z bram do miasta
Żółkiew, jedna z bram do miasta (Autor: Zagreba, Viktor)

Zapraszam na spacer po Żółkwi, pięknym polsko-żydowsko-ukraińskim miasteczku. Przed wojną – w języku polskim oraz w pisanym języku jidysz – nosiło ono nazwę Żółkiew, od imienia hetmana polnego koronnego Stanisława Żółkiewskiego (nie wiem, jak nazwę tę wymawiali Żydzi). Żółkiew była jedną z większych gmin żydowskich w Polsce oraz  jednym z największych centrów kultury żydowskiej w województwie lwowskim. W 1943 r. 3200 Żydów żółkiewskich deportowano  do obozu zagłady w Bełżcu.

Po II wojnie światowej przez 40 lat miejscowość nazywano Nestorowem (jako część  USRR w ZSRR), natomiast obecnie nosi nazwę Żowkwa i liczy ok. 13500 mieszkańców. Już prześledzenie zmian nazw miasteczka dużo o nim mówi. My jednak wybierzemy się na spacer śladem nostalgicznego spojrzenia znanego izraelskiego dziennikarza Szymona Sameta, który w 1965 r. w Tel Awiwie, po 37 latach nieobecności, wspominał swoje miasteczko.

Pójdziemy za nim po cichu, żeby nie płoszyć jego wyobraźni. Spacer zaczyna na ul. Kolejowej, ponieważ miała ona na niego pobudzający, a zarazem uspokajający wpływ. Idąc do dworca kolejowego, podziwiał po prawej stronie zieleń nowego oraz piękne budowle po lewej stronie. Jego szczególną uwagę przyciągały dwa obiekty: Stara Brama wjazdowa w murach miasta, do której przychodzili przechodnie z czterech kierunków: ul.  Kolejowej, Rynku, ul. Pocztowej (Lankiewicza) i ul. Zwierzynieckiej oraz kiosk, w którym Ci pośród nas, którzy palili potajemnie, mogli znaleźć papierosa.

„Budynek Bramy miał szczególną formę architektoniczną, niespotykaną w żadnym izraelskim  mieście – powiada Samet – ani w liczącym 56 lat Tel Awiwie, ani w liczącej tysiące lat Jerozolimie. Coś podobnego można zobaczyć w ruinach Cezarei. Często stałem zapatrzony w jej bramy rozkoszując się ich widokiem i pięknem, dumny z mojej Żółkwi. Ani w Rawie Ruskiej ani w Sokole, czy w Mostach Wielkich i jeśli się nie mylę nawet we Lwowie, nie ma takich zabytków, jak w naszym mieście – myślałem sobie.

Ulica Kolejowa była ulicą polskiej inteligencji – mieszkali przy niej urzędnicy, nauczyciele, lekarze, wśród nich było także trochę Żydów. Była to ulica ruchliwa, szczególnie wieczorem i w soboty. Służyła jako deptak. Ulicę Kolejową  przecinała rzeka, w którą wpatrywali się przechodnie i odkrywali w niej tysiące odcieni i poruszeń. Osoby pragnące rozkoszować się pięknem żółkiewskiej przyrody wchodziły do parku, gdzie zanurzone w swoich myślach delektowały się ciszą i spokojem. Wielu moich współmieszkańców spacerowało po parku. Czasem spotykałem w nim mojego ojca, gdy chciał pobyć sam ze swoimi myślami, wybierał się do parku.

Stojąc w parku popatrzmy daleko za rzekę – prosi Samet. Zobaczymy tam perłę przepychu i elegancji naszego miasta, „Raj”. Ileż miast w Galicji miały taki  ośrodek wypoczynkowy, jak nasz „Raj”? Wypoczywał w nim i szukał natchnienia wybitny hebrajski pisarz Józef Chaim Brenner. Także i ja, kiedy czułem się samotny i smutny, uciekałem do „Raju”. Znajdowałem tam przyjemne zacisze i pocieszenie będąc sam na sam z sobą”.

„Dla wielu z mieszkańców Żółkwi  dworzec kolejowy i jego okolice były ważnym miejscem. Tam powstawały pary, plany życiowe lub plany ucieczki z miasta w szeroki świat. My szczególnie marzyliśmy o Palestynie. Mieliśmy zwyczaj oczekiwania na pociąg ze Lwowa, witania znajomych lub żegnania jadących do Rawy Ruskiej. Bywaliśmy więc tu często. Większość z nas zazdrościła podróżnym. A ja na odwrót. Mieszkając później we Lwowie, liczyłem dni i godziny aż do momentu, kiedy w piątek pakowałem walizkę i wracałem się do mojej rodziny i przyjaciół w Żółkwi. Tam spędzałem wieczory sobotnie w towarzystwie przyjaciół w żydowskim „Kultur Farajn” (Centrum Kulturalne).

Rynek stanowił centrum miasta. Szeroki, duży plac, pośrodku którego stała studnia z wodą źródlaną,  którą  czerpali i roznosili nosiwodzi, a czasem nawet same gospodyni. Wokół studni koncentrował się cały świat. Z jednej strony budynek starej twierdzy na podwórzu, w której było działało miejskie gimnazjum im. Jana III Sobieskiego oraz sąd, z drugiej strony parking dla wozów i furmanek należących do chłopów, przybywających z okolicznych wiosek z towarami na sprzedaż. Tutaj kwitł świat handlu żółkiewskiego, w polsko-ukraińskiej mieszaninie językowej.

W podcieniach budynków na placu znajdowały się sklepy oraz kamienice mieszkalne. Plac był sercem miasta, z którego wychodziły ulice na wszystkie kierunki świata. Na placu stała także fara,  a w niej (tak mówiono) drogie obrazy i zabytkowe dzieła sztuki pokryte złotem i diamentami. Tędy można było przejść bramą do ulicy Glińskiej, a następnie idąc mostem, przekroczyć rzekę Świnię i dojść do parku lub zawrócić na ulicę Piekarską, na której znajdował się Belzer Hojz, tzn. dom chasydów z Bełza. Na końcu ulicy stała piekarnia – zapachy różnych wypieków odurzały mieszkańców. Na Piekarskiej świętowaliśmy Simchat Tora (Święto Radości Tory) – wówczas z wielką siłą wybrzmiewały śpiewy chasydzkie.

Przy wyjściu z Piekarskiej stał olbrzymi budynek Wielkiej Synagogi, który był szczególnym  dziełem architektonicznym, przyciągającym modlących się Żydów z całej okolicy. Każdy, kto chciał obcować z Bogiem w ciszy pełnej uroczystego, intymnego klimatu, w pięknym otoczeniu znajdował tam dla siebie schronienie – natychmiast opuszczał powszedni  świat i wstępował w świat świętości.

Naprzeciwko Wielkiej Synagogi stał bejt ha-midrasz. Obok niego znajdował się biedny kiosk z woda sodową, cukierkami oraz papierosami. To było ważne miejsce spotkań syjonistycznej młodzieży żydowskiej, a szczególnie miejscowej organizacji Ha-Szomer Hacair (‘Młody Strażnik’). Obok kiosku był jeszcze dom Zimermanów, ważny punkt spotkań ludzi wykształconych i młodzieży łaknącej kultury i nauki. Trochę wyżej, na tej samej ulicy, mieszkali bracia Szpigel, bardzo zasymilowani Żydzi. Na ich dużym podwórzu bawiliśmy się godzinami. Jeszcze dalej, przy ulicy Sobieskiego, stał nasz dom, a w nim sklepik zegarmistrza, mego ojca. Stamtąd przenieśliśmy się na ulicę Szpitalną.

Przy Szpitalnej działało schronisko z pokojami gościnnymi „Ainfahrhojz”, w którym zamieszkiwali przede wszystkim przyjezdni chasydzi szukający koszernej kuchni. Gościł tam nawet sam Cadyk z Bełzy.

Ulica Sobieskiego poprowadzi nas od rynku z jego furmankami, powozami i pompą studni na rynku aż do rzeźni z jednej strony, oraz rzeki z drugiej strony, a także do ulicy Turnieckiego (Turnickiej?). Ulicą tą, zaczynającą się od magazynu drzewnego Hochnera, można było dojść do wsi Turynki i Mosty Wielkie, a jeszcze dalej do pięknej dzielnicy małych domków. Tam stał duży kościół.

Jeśli zawrócimy na prawo i przejdziemy kawałek drogi, znajdziemy się na centralnej, ruchliwej ulicy Lwowskiej. Miała ona dwie boczne ulice: jedna z nich prowadziła od Wielkiej Synagogi i magistratu, do  domu modlitwy nazywanego Kadeten-Szul, ponieważ modlili się w nim tzw. „Żydzi postępowi”. Ten dom był siedliskiem ruchu syjonistycznego i dyskutowano tam bardzo dużo o polityce, omawiano kampanie wyborcze do rady miejskiej, do gminy żydowskiej, a nawet do kongresu syjonistycznego. Modlący się tu Żydzi, a pośród nich i mój ojciec, byli przeciwnikami Bełzkich Chasydów. Na końcu ulicy stały mykwa i łaźnia.

Ulica Lwowska rozwidlała się w dwóch kierunkach: na Rynek oraz na drogę Żółkiew – Lwów. Na rynku ważnym punktem, który warto przypomnieć, był sklep przyborów pisemnych braci Ecker. Tutaj zbierała się czasami ucząca się młodzież żydowska. Głównym punktem spotkań tej młodzieży była kawiarnia sióstr Wilder.

W budynku magistratu mieliśmy centrum kultury, „Kultur  Farajn”. Na jego czele stało kilku miejscowych inteligentów: dr Szloser, dr Sobel, dr Zimerman oraz dr Sztern, a administratorem był Samson Lifszyc. Tutaj odbywały się odczyty i pogadanki, grano w szachy i karty, przygotowywano karnawał na święto Purim etc.

Na poboczu drogi Żółkiew – Lwów znajdował się ogród „Stary Mur”, z kioskiem po prawej stronie. Nasze matki spacerowały tu w soboty  i rozmawiały o wszystkim oraz o wszystkich: można było się dowiedzieć, kto pojechał do cadyka z Bełzy żeby otrzymać błogosławieństwo dla swojego interesu, a kto wysłał syna do Lwowa w poszukiwaniu pracy; kto planuje wyjazd do Palestyny, kto i jak się żeni etc. Po zejściu z ogrodu na dół, można było wyjść naprzeciwko do karczmy, w której pogrążeni w obłokach dymu papierosowego i w mieszaninie rozmów przyprawionych przekleństwami, pili piwo Polacy, Ukraińcy i Żydzi. Czasami w karczmie dochodziło do antysemickich wydarzeń.

Na ulicy przylegającej do starego ogrodu, Berka Joselewicza stał wielki dom, tzw. Gwiazda, a na rogu Joselewicza i Szpitalnej – piękny dom stomatologa, dr. Tirka. Przy tej ulicy znajdował się miejski szpital, którego dyrektorem był dr Waks, a dr Muszkat, chrześcijanin głównym chirurgiem.

Z ulicy można było wejść do dużego dworu rabina Żółkwi. Przyjmował on ludzi u siebie proszących o pomoc lub radę, także chrześcijan (np. głośna była wizyta miejscowego sędziego, który poprosił rabina o radę w związku z procesem, który prowadził). Obok domu rabina było jeszcze jedno schronisko Einfahrhois, zawsze pełne gości i hałaśliwe z powodu karoc, furmanek i aut zajeżdżających na jego podwórze.

Krąg mych wspomnień zawirował tak – mówi nasz przewodnik Szymon Samet – że nie mogę go objąć. Moje serce tak tęskni do Ciebie, miasto mojego urodzenia, które zostało oderwane od nas na wieki wieków. Nawet Twoja nazwa została wymazana i dziś nazywasz się Nesterów” (wspomnienie Szymona Sameta napisane zostało w roku 1965, w okresie kiedy Żółkiew była częścią ZSRR i nazywała się Nesterow – przyp. red.).

Mapa

Polecane

Zdjęcia

Słowa kluczowe