Shtetl Routes. Vestiges of Jewish cultural heritage in cross-border tourism in borderland of Poland, Belarus and Ukraine

 

Shtetl Routes. Vestiges of Jewish cultural heritage in cross-border tourism in borderland of Poland, Belarus and Ukraine

 

NN Theatre

Olga Tokarczuk, Księgi Jakubowe

Olga Tokarczuk, Księgi Jakubowe albo Wielka Podróż przez siedem granic, pięć języków i trzy duże religie, nie licząc tych małych: opowiadana przez zmarłych, a przez autorkę dopełniona metodą koniektury, z wielu rozmaitych ksiąg zaczerpnięta, a także wspomożona imaginacją, która to jest największym naturalnym darem człowieka, Kraków 2014

 

 

Olga Tokarczuk, Księgi Jakubowe

 

s. 900

Oto i Rohatyn.

Zaczyna się od lepianek, domków z gliny krytych słomianymi strzechami, które wydaja się przyciskać budynki do ziemi; im bliżej rynku jednak, tym domki coraz bardziej smukleją, strzechy stają się delikatniejsze, a w końcu przechodzą w drewniany gont kamieniczek z gliniastej niewypalonej cegły. Są tu też fara, klasztor Dominikanów, kościół Świętej Barbary przy rynku, a dalej dwie synagogi i pięć cerkwi. Wokół rynku tkwią jak grzyby małe domy, a w każdym jakiś interes. Krawiec, powróźnik, kuśnierz, wszyscy Żydzi, a obok piekarz o nazwisku Bochenek, co zawsze cieszy księdza dziekana, bo ukazuje jakiś ukryty porządek, który mógłby być bardziej widoczny i konsekwentny, a wtedy ludzie żyliby cnotliwiej. Obok zakład miecznika zwanego Lubą; fasada wyróżnia się zasobnością, ściany świeżo pomalowane na niebiesko, a nad wejściem wisi wielki zardzewiały miecz - widocznie dobry rzemieślnik z tego Luby  i pełne są kieszenie jego klientów. (s. 899) Dalej siodlarz, który wystawił przed drzwi drewniany kozioł, na nim zaś piękne siodło, strzemiona chyba srebrzone, bo tak lśnią.

Wszędzie czuć mdły zapach słodu, przenika każdy towar wystawiony do sprzedaży. Można się nim najeść jak chlebem. Na przedmieściach Rohatyna, w Babińcach, jest kilka małych browarów, to stamtąd roznosi się na całą okolicę ten sycący zapach. Wiele kramików sprzedaje tu piwo, a lepsze sklepy mają na składzie i gorzałkę, i miód pitny, głównie trójniak. Skład żydowskiego kupca Wakszula oferuje wino, prawdziwego węgrzyna i prawdziwie reńskie, i takie trochę kwaskowate, które przywożą tu aż z Wołoszczyzny.

Ksiądz posuwa się wzdłuż straganów skonstruowanych z wszelkiej możliwej materii - desek, kawałków grubo tkanego płótna, koszy wiklinowych, a nawet liści. Jakaś dobra kobieta w białej chustce na głowie sprzedaje dynie z wózka i ich jaskrawy pomarańczowy kolor przyciąga dzieci. Obok inna zachwala gomółki sera, ułożone na liściach chrzanu. Dalej stoi wiele innych kramek, które trudnią się handlem, bo owdowiały, albo mają mężów opojów: olejarki, solarki, płótniarki. Wyroby tej paszteczniczki ksiądz zwykle kupuje i teraz śle handlarce miły uśmiech. Za nią są dwa stragany ozdobione zielona gałęzią, co znaczy, że sprzedaje się tam świeże warzone piwo. A tu bogaty kram ormiańskich kupców – piękne, lekkie materie, noże w zdobionych pochwach, i zraza – wizina, czyli suszone ryby, który mdły zapach przenika wełniane tureckie makaty. Dalej z pudła zawieszonego na chudych ramionach człowiek w zakurzonym chałacie sprzedaje jaja zapakowane tuzinami w koszyki uplecione z trawy. Drugi oferuje jajka na kopy, w dużych koszach, po konkurencyjnej, prawie hurtowej cenie. Bajgle obwieszają cały kram piekarza – jeden upadł komuś w błoto i teraz zjada go z apetytem mały pies.

Handlują tu czym się da. Także kwiecistymi materiałami, chustkami i szalami prosto z bazaru w Stambule, bucikami dla dzieci, owocami, orzechami. Mężczyzna pod płotem ma pług i gwoździe w różnych wielkościach, od takich jak szpilka aż po wielkie, do budowy domu. Obok dorodna kobieta w nakrochmalonym czepcu na głowie rozłożyła kołatki dla nocnych stróżów: małe – takie, co to ich dźwięk przypomina raczej nocne granie świerszczy niż nawoływanie do snu, i duże – te, przeciwnie, obudziłyby umarłego.

(s. 898) Ile to razy zakazywano Żydom handlowania rzeczami związanymi z Kościołem. Grzmieli w tej sprawie i księża, i rabini, ale nic to nie dało. Są tu więc piękne modlitewniki, ze wstążeczką między stronami, z wytłoczonymi na okładce cudnie srebrzonymi literami, które gdy po nich przesunąć opuszką palca, wydają się ciepłe i żywe. Czysty, prawie eleganci mężczyzna w futrzanej czapie trzyma je jak jakieś relikwie – poowijane w cienki papier, kremowa bibułkę, żeby ten brudny, mglisty dzień nie splamił ich niewinnych, chrześcijańskich, pachnących farbą drukarską stron. Ma także woskowe świece, a nawet obrazki świętych z aureolami.

Ksiądz podchodzi do jednego z wędrownych sprzedawców książek, mając nadzieję, że znajdzie coś po łacinie. Wszystkie są jednak żydowskie, bo bo obok nich leżą rzeczy, których przeznaczenia ksiądz nie zna.

Im dalej zapuści się wzrok w boczne uliczki, tym większa nędza wychodzi na wierzch, jak brudny palec z podartego buta; bieda zgrzebna, cicha, przygięta do ziemi. To już nie sklepy, nie kramy, ale budy jak dla psów, sklecone z cienkich desek uzbieranych gdzieś po śmietniskach. W jednej z nich szewc naprawia buty wiele razy już szyte, zelowane i łatane. W innej, całej obwieszonej żelaznymi garnkami, zasiadł druciarz. Twarz ma chudą i zapadłą, czapka przykrywa czoło pełne jakiś brązowych wybroczyn. Bałby się ksiądz dziekan naprawiać u niego garnki, żeby z dotykiem palców tego nieszczęśnika jaka straszna choroba nie przeszła na innych. Obok stary człowiek ostrzy noże oraz wszelkiego rodzaju sierpy i kosy. Jego warsztat składa się z kamiennego koła uwiązanego u szyi. Gdy dostanie rzecz do ostrzenia, ustawia na ziemi prymitywny drewniany stelaż – kilka skórzanych rzemieni czyni z tego prostą machinę, której koło wprawiane w ruch ręką liże metalowe ostrza. Czasem z tej machiny poleci kilka najprawdziwszych iskier, wpadając w błoto, z czego szczególnie cieszą się brudne, zaświerzbone dzieci. Na fachu swoim zarobi grosze. Może się z pomocą tego koła utopić w rzece, taka jeszcze jest korzyść z tego zawodu.

Kobiety w łachmanach zbierają na ulicy wióry i łajno na opał. Trudno po tych łachach rozróżnić, czy to bieda żydowska, czy cerkiewna, czy katolicka. Tak, bieda nie ma ani wiary, ani narodowości.

 

(s. 873) Aszer Rubin wychodzi z domu starosty i kieruje się w stronę rynku. Niebo się wieczorem wypogodziło i świeci teraz milionem gwiazd, ale ich światło jest zimne i sprowadza na ziemię, tu, do Rohatyna, przymrozek, pierwszy tej jesieni. Rubin podciąga poły swojego czarnego wełnianego płaszcza i otula się nimi - wysoki i chudy, wygląda teraz jak pionowa kreska. W mieście jest cicho i zimno. Słabe światełka majaczą gdzieś z okien, ale ledwie je widać, wydają się złudzeniem, łatwo je można pomylić ze śladem słońca na tęczówce oka, który pozostał tam z bardziej słonecznych dni i jego pamięć powraca, zaczepiając o wszystkie oglądane przedmioty. Rubina bardzo interesuje to, co widzimy pod powiekami, i chciałby wiedzieć, skąd to się bierze. Czy z zanieczyszczeń na gałce ocznej? [...] A co jeżeli to wszystko sobie wyobrażamy? A co jeżeli każdy widzi inaczej? [...]

(s. 872) Aszer często miewa takie myśli i wtedy ogarnia go lęk.

Zaczynają szczekać psy, słychać podniesione męskie głosy, krzyki, to pewnie przy zajeździe na rynku. Medyk wchodzi między żydowskie domy, mija z prawej strony dużą, ciemną bryłę synagogi. Od rzeki, z dołu, dolatuje zapach wody. Rynek rozdziela dwie grupy rohatyńskich Żydów, skłócone ze sobą, wrogie.

Na kogo oni czekają? - myśli. Kto ma przyjść i uratować świat?

I jedni i drudzy. Ci wierni Talmudowi, ściśnięci w Rohatynie do kilku zaledwie domów, jak w oblężonej twierdzy, i ci heretycy, odszczepieńcy, do których w głębi serca czuje jeszcze większa awersję, unurzani w mistycznych bajaniach, zabobonni i prymitywni, poobwieszani amuletami, z chytrym, tajemniczym uśmieszkiem, jak stary Szor. Ci wierzą w Mesjasza zbolałego, takiego, co upadł najniżej, bo tylko z najniższego można podnieść się w najwyższe. Wierzą w Mesjasza oberwańca, który już przeszedł prawie sto lat temu. Świat już został zbawiony, choć może na pierwszy rzut oka tego nie widać, a ci, co wiedzą, że tak jest, powołują się na Izajasza. [...] Ich domy w górnej części rynku stoją tak blisko siebie, że wydaje się, iż fasady zlewają się ze sobą, tworząc jeden ciąg, solidarny i mocny niczym kordon.

 

(s. 865) Elisza Szor, któremu długa broda nadaje wygląd patriarchy, trzyma wnuczkę na rękach i nosem łaskocze ją w brzuszek. dziewczynka śmieje się radośnie, pokazując bezzębne jeszcze dziąsła. Odchyla główkę do tyłu i jej śmiech wypełnia całą izbę. [...]

Szor musi wyjść z domu w chłodne październikowe południe, żeby przejść do następnego budynku, gdzie znajduje się bet midrasz i skąd słychać jak zwykle wiele męskich głosów, nierzadko podniesionych, niecierpliwych - można by pomyśleć, że to nie miejsce studiowania pism i nauki, ale bazar. Idzie do dzieci, tam, gdzie uczy się je czytania. W rodzinie jest sporo dzieci, Szor samych wnuków ma już dziewięcioro. Uważa, ze dzieci powinno się trzymać krótko. Do południa nauka, czytanie i modlitwa. Potem praca w sklepie, pomoc w domu i nauka praktycznych rzeczy, takich jak rachunki albo korespondencja handlowa. Ale także praca przy koniach, rabanie drewna na opał i układanie go w równe sagi, drobne naprawy w domu. Muszą umieć wszystko, bo wszystko im się przyda. Człowiek musi być samodzielny i samowystarczalny, powinien umieć po trochu wszystkiego. I mieć jedną porządną umiejętność, która w razie konieczności pozwoli mu przeżyć – tę według talentu. Należy baczyć, do czego dziecko lgnie, wtedy nie popełni się błędu. Pozwala też Elisza uczyć się dziewczynkom. ale nie wszystkim i nie razem z chłopcami. Ma wzrok jak sokół, przenika do środka i dobrze widzi, z której będzie bystra uczennica. Na te mniej zdolne i próżne nie należy tracić czasu, będą dobrymi żonami i urodzą wiele dzieci.

Dzieci w bet midrasz jest jedenaścioro, prawie wszystkie są jego wnukami.  

Sam Elisza dobiega sześćdziesiątki. Jest drobny, żylasty i porywczy. Chłopcy, którzy już czekają na nauczyciela, wiedzą, że przyjdzie dziadek, żeby sprawdzić, jak się uczą. Stary Szor robi to codziennie, jeśli tylko jest w Rohatynie, a nie w jednej z wielu handlowych podróży.

(s. 864) Pojawia się i dziś. Wchodzi jak zawsze szybkim krokiem, jego twarz przecinają dwie pionowe bruzdy, co przydaje mu jeszcze srogości. Ale przecież nie chce straszyć dzieci. Pilnuje więc, by się do nich uśmiechać. Elisza najpierw patrzy na każde z osobna z czułością, którą stara się ukryć. Zwraca się do nich tłumionym głosem, nieco ochrypłym, jakby musiał trzymać go na wodzy, i wyciąga z kieszeni kilka wielkich orzechów; są naprawdę ogromne, prawie jak brzoskwinie. Kładzie je na swoich otwartych dłoniach i podsuwa pod nos chłopcom. Patrzą zaciekawieni, myślą, że on im zaraz te orzechy rozda, nie spodziewają się podstępu. Stary bierze jeden i rozłupuje go w żelaznym uścisku kościstych dłoni. Potem podsuwa pod nos pierwszemu z brzegu chłopcu, a jest nim Lejbko, syn Natana.

– Co to jest?

– Orzech – odpowiada pewnie Lejbko.

– Z czego się składa? – Teraz podchodzi do następnego, Szloma. Ten jest już mniej pewny. Patrzy na dziadka i mruga oczami:

– Ze skorupy i serca.

Elisza Szor jest zadowolony. Na oczach chłopców, powoli i teatralnie, wyjmuje jadro orzecha i zjada je, zamykając z rozkoszy oczy i mlaskając. Dziwne to jest. Mały Izrael z ostatniej ławeczki zaczyna się śmiać z dziadka – tak śmiesznie przewraca oczami.  

– O, to za proste – mówi Elisza do Szloma, nagle poważniejąc. – Popatrz, tu jest jeszcze osłonka na wewnętrznej stronie skorupki i błonka, która pokrywa jądro.

Zagarnia ich dłońmi tak, żeby wszyscy chłopcy pochylili się nad orzechem.

– Chodźcie tu zobaczyć.

Wszystko po to, żeby wytłumaczyć uczniom, że tak samo jest z Torą. Skorupa to najprostsze znaczenie Tory, zwykłe opowieści, opisanie tego, co się zdarzyło. Potem – zstępujemy do głębi. Teraz dzieci piszą na swoich tabliczkach cztery litery: pej, resz, dalet, szin, a kiedy już się z tym uporają, Elisza Szor każe im głośno przeczytać, co napisali – wszystkie litery razem i  każda z osobna.

Szlomo recytuje wierszyk, ale tak, jakby nic z niego nie rozumiał:

– P – pszat – to jest sens dosłowny, R – remez – to jest sens przenośny, D – drasz – to jest to, co mówią uczeni, S – sod – to jest sens mistyczny.

 

(s. 818) W Busku rzeka Bug łączy się z Pełtwią. Miasto należało od zawsze do króla, nie do panów, dlatego dobrze nam się tu żyło; pewnie tez dlatego ciągle było niszczone, a to przez Kozaków, a to przez Turków. jeżeli niebo jest lustrem, które odbija czas, obraz płonących domów ciągle wisi nad miastem. Zawsze potem, doszczętnie zniszczone odbudowywało się chaotycznie we wszystkie strony na błotach, bo tu rządzi woda jako jedyna królowa. Dlatego gdy następowały wiosenne roztopy, na drogi wypełzło owo błoto i odcinało miasteczko od reszty świata, a jego mieszkańcy, jak to mieszkańcy błot i torfowisk, siedzieli w podmokłych chatach ponurzy, zaśniedziali – można by pomyśleć, że oblazła ich pleśń.

Żydzi mieszkali tu grupkami po wielu dzielnicach, ale najwięcej ich było na Starym Mieście i w Lipibokach. Handlowali końmi, przeprowadzali je z miasta do miasta na jarmarki, mieli też małe sklepiki z tytoniem, a większość z nich była wielkości budy dla psa. Niektórzy uprawiali ziemię, kilkunastu trudniło się rzemiosłem. W większości była to biedota, marna i zabobonna.

Patrzyliśmy na okolicznych chłopów, tych rusińskich i tych polskich – którzy od świtu przygięci do ziemi, prostowali plecy dopiero pod wieczór, gdy siadali na ławeczkach przed domem – z poczuciem pewnej wyższości: lepiej już było być Żydem niż chłopem. A i oni nam się przyglądali – gdzież to one tak jadą na tych swoich furach i czemu takie hałaśliwe, te Żydki? Kobiety mrużyły oczy, cały dzień oślepiane słońcem, gdy zbierały kłosy pozostałe po żniwach.

Wiosną, gdy błonia nadrzeczne się zieleniły, do Buska zlatywały setki, a może tysiące bocianów i kroczyły po królewsku, godnie wyprostowane i dumne. Pewnie stad tyle dzieci się tu rodziło: chłopi wierzyli, że przynoszą je właśnie bociany.

W herbie Buska jest bocian stojący na jednej nodze, gotowi do drogi, zaczepieni do życia na jedną arendę, na jeden kontrakt. Wokół nas – mokro, grząsko. Prawo niby jest, ale chwiejne, mętne, jak brudna woda.

(s. 817) Busk, jak wiele podolskich miasteczek i wsi, był zamieszkany prawie w całości przez nas, tych, którzy sami siebie nazywali „naszymi” albo „prawowiernymi”. Wierzyliśmy sercem czystym i bardzo głęboko, że Mesjasz już się pojawił w Turcji i że odchodząc, pozostawił nam następcę, a przede wszystkim drogę, którą mieliśmy iść.  

                                                                                                       

(s. 591) Księgi zaczynają płonąć jeszcze tego samego dnia pod wieczór, czyli 14 października. Nie muszą się wykonawcy wyroków sądowych zbytnio wysilać. Tylko pierwszy stos, ten w Kamieńcu, inicjuje formalny gest miejskiego kata, odczytuje on nakaz podpisany przez biskupa Dembowskiego. Potem – już samo idzie.

Najczęściej wygląda to tak, że tłumek wdziera się do żydowskiego domu i zaraz w ręce wpada mu jakaś księga. Wszystkie te „talmuty”, te pisma nieczyste, pisane alfabetem pokrętnym od prawej do lewej, od razu lądują na ulicy, gdzie się je potem kopniakami ściąga na kupę i zapala. Sami lądują na sabsaćwinnicy, żydowscy heretycy, nader gorliwie pomagają urzędnikom, dzięki czemu ci, wyręczeni, mogą iść do domu na kolację. A potem do sabsaćwinników przyłączają się goje i kawalerka, która zawsze szuka zwady. W całym Lwowie płoną księgi, każdy większy pałac ma swoje ognisko, Talmud nie Talmud. Te ogniska tlą się jeszcze przez cały następny dzień, a wieczorem znowu rozpalają się żywym płomieniem nowych ksiąg, już każdy druk wydaje się złowrogi. Dochodzi do tego, że i lwowscy chrześcijanie chowają swoje książki i że barykadują na wszelki wypadek drukarnie. W ciągu kilku dni to palenie wszystkich tak ich rozzuchwaliło, że kamienieccy Żydzi, już prawie zadomowieni w mieście, choć nadal nielegalnie, znowu zaczęli przenosić się z całym dobytkiem na Karwasary, bojąc się o życie. Bo widok płonących książek, ich trzepoczących w płomieniach kart przyciąga [s. 590] ludzi i ustawia ich wkoło, jak jarmarczny mag, który zamawiał kury, tak by robiły, co on chciał. Ludzie patrzą na płomienie i podoba im się ten teatr niszczenia, i narasta w nic niesprecyzowany gniew, lecz chociaż do końca nie wiedzą, przeciwko komu miałby się ten gniew obrócić, to oburzenie zwraca ich niejako automatycznie przeciw właścicielom tych niszczonych ksiąg. Teraz wystarczy jeden okrzyk i rozgorączkowany tłum ruszy zaraz do najbliższego żydowskiego domu, który wskaże im straż antytamudystów, mająca chronić przed grabieżą własne domy.   

[...] W Busku płonie tylko kilka Talmudów, bo niewielu jest już tutaj talmudystów. Większość to wyznawcy Szabtaja. Płonie małe ognisko za synagogą, płonie marnie, dymi, bo przedtem książki wpadły w kałużę i teraz nie chcą się palić. Nie ma tutaj zawziętości. Ci, co palą, zachowują się tak, jakby wykonywali wyrok; wokół ogniska krąży butelka wódki. Do autodafe próbuje się przyłączyć gojska kawalerka, palenie, rzucanie w ogień zawsze ją przyciąga, choć nie wie dokładnie, o co chodzi. Ale już dano im do zrozumienia, że to sprawa wewnętrzna, żydowska, więc stoją teraz z rękami w kieszeniach lnianych portek i patrzą w ogień.  

[s. 589] Najgorzej jest w Kamieńcu, Rohatynie i Lwowie. Tam polało się trochę krwi. We Lwowie rozwścieczony tłum spalił całą żydowską bibliotekę zgromadzoną w domu modlitwy. Wybito okna, zniszczono ławki.

Następnego dnia zamieszki są coraz groźniejsze – po południu podochocony tłum, już nie żydowski, ale mieszany, barwny, kolorowy, nie potrafi rozróżnić, co to Talmud, a co to inna księga, ważne, że pełna jest tego dziwacznego pisma, wrogiego z założenia, bo nieczytelnego. I ten tłum zgromadzony już na jutrzejszy targ w Rohatynie, mając w końcu przyzwolenia na tę przemoc wobec ksiąg, uwalnia z siebie radosny, krzykliwy szał i rusza na łowy. Staje u wejścia do domów i żąda wydania ksiąg jak zakładników, a jeżeli uzna, że właściciel coś kręci, zaczyna się bójka. Leje się krew, łamią się ręce, sypią się z ust wybite zęby.       

 

 

Map

Recommended

Photos

Recommended