Postaci z Tykocina (Tiktina)
Miriam Apelbojm z domu Zajc, Postacie z Tykocina (Tiktina), tłum. Yaron Karol Becker, "Sefer Tiktin", Tel-Aviv 1959, Str. 259-263.
Wskrzeszanie na papierze wspomnień minionych dni, które już nie wrócą – nie jest prostym zadaniem. Dni przed strasznym potopem, w których wszystko, co było nam drogie i miłe żyło jeszcze, a teraz zostało starte z powierzchni ziemi. Tylko powstrzymując nagromadzony w sercu gniew, zemstę oraz uczucie wzbierającego smutku, można wywołać z pamięci, odnowić obrazy i wydarzenia z życia naszego małego miasteczka, wraz z jego kłopotami i radościami, wdziękiem i brzydotą, z całym jego dobrem i złem.
Postaram się więc na tyle, na ile będę mogła, opisać codzienność naszego miasteczka, tak jak je zapamiętałam w dzieciństwie.
Mieszkańcy Tykocina (Tikitina) bardzo szczycili się swoim pochodzeniem rodzinnym. Kiedy mieszkaniec Tykocina chciał zademonstrować swą wyższość w stosunku do innego mieszkańca miasteczka, zaginał swoje palce i wyliczał przy ich pomocy: „Primo – jestem Tykociniec, secundo – pochodzę ze znanej rodziny i na dodatek jestem...” i tu zatrzymywał się z trzema zgiętymi palcami, nie wiedząc, w jaki sposób dalej wychwalać wielkość swojego rodu.
Opowiadają, że mieszkańcy miasteczka prawie nie pobierali się ze sobą, ponieważ zawsze znajdowali jakiś brak lub defekt w pochodzeniu kandydata lub kandydatki do małżeństwa. Wyżej cenili ślub z mieszkańcem innej miejscowości niż z sąsiadem z Tykocina, by można było chwalić się później przed ludźmi, że oto miałeś szczęście sprowadzić do miasteczka narzeczonego lub narzeczoną o pięknym wyglądzie, często mającym także trochę grosza, z odpowiednim pochodzeniem. To wystarczyło, by wywołać zazdrość i nienawiść ze strony pozostałych mieszkańców miasteczka. Uczucia te rodziły garść reakcji, wyrażających się głównie w wynajdowaniu obraźliwych i poniżających imion lub przezwisk oraz złośliwych uwag z domieszką „błogosławieństw” pachnących zawiścią.
Zazwyczaj owe przydomki i przezwiska "przyklejały się" do noszących je do tego stopnia, że tylko za ich pomocą można było zidentyfikować człowieka, np. „di Kulbe”, „der Procentnik”, „der Indik”, „der Kopiecznik”. Często pochodziły od nazwy miejsca pochodzenia: „di Zawader”, „di Ditchke”, „di Kowaliner”, „di Sochawale” lub nazwy wykonywanego zawodu czy zajęcia np.: „Jankel der Beker”, „Szloma der Balagule”, „Josel der Wassertreger”, „Naum der Sztrikeldreier” i inne. Nie ma więc co się dziwić, że i dla pomnika Stefana Czarneckiego stojącego w centrum miasteczka znalazł się także przydomek: „Szara zaide mit bulawe” („Dziad z buławą”).
Mieszkańców Tykocina można było podzielić, według kryterium statusu socjalnego oraz reprezentowanego poziomu kulturalnego, na trzy zasadnicze grupy: inteligencję (uprzywilejowanych), klasę średnią oraz „haamcha – prostata”, czyli prostych ludzi. Za uprzywilejowanych uznawano wykonujących wolne zawody: lekarzy, aptekarzy, nauczycieli, chrześcijańską szlachtę i niektórych bogatych kupców. Część z nich była zasymilowana i oddalona od swych korzeni. Klasę średnią natomiast stanowili gospodarze, kupcy drugiego rzędu, a także zbankrutowani bogacze żyjący wspomnieniami o dawnej świetności. Za haamcha uznawano rzemieślników, robotników najemników, przekupni i biedotę.
Żydowscy mieszkańcy Tykocina zamieszkiwali swe miasteczko odpowiednio do powyższej struktury klasowej. Arystokracja mieszkała w pięknym centrum miasta, przylegającym do dzielnicy chrześcijańskiej, lub na ulicy Złotej. Warstwa średnia mieszkała zwykle przy placu rynkowym lub na innej części ulicy Złotej. Natomiast najbiedniejsi zamieszkiwali na oddalonych przedmieściach oraz w dzielnicach biedoty, których centrum była ulica Kozia – „di Kozine gas”.
Wspomniane stany różniły się między sobą nie tylko miejscem zamieszkania, ale także mową. Wykształceni porozumiewali się tylko po polsku i wstydzili się języka jidysz. Warstwy średnie mówiły przede wszystkim w języku jidysz i trochę łamaną polszczyzną, natomiast „amcha” mówili wyłącznie w jidysz pełnym soczystych przekleństw.
W ciągu tygodnia mieszkańcy miasteczka byli bardzo zajęci swoimi interesami, gonili za dość rzadkim i niewielkim zarobkiem. Niedostatek i bieda panowały wszędzie. Lecz w sobotę ta panorama zupełnie się zmieniała. Wszyscy mieszkańcy Tiktina wychodzili na popołudniowy spacer do rejonu siedmiu mostów, żeby odetchnąć świeżym powietrzem. To miejsce służyło jako centrum spotkań dla „prestiżowych” spacerów, „pokazów mody”, plotek i gadulstwa, przeważnie na temat młodych par w Tiktinie, np. „Strzeżcie się młodzi, abyście nie wpadli z nadmiaru wzruszenia (podniecenia) do wody”. A na to inni odpowiadają: „Nic to, Bóg wspiera padających”. Takie lub podobne dialogi bardzo często można było usłyszeć w morzu podszeptów, aluzji i złośliwych uwag w sobotnie popołudnie na moście.
Wariaci w naszym miasteczku
Tykocińscy szaleńcy w większości pochodzili z biedoty. Ich liczba była u nas – w stosunku do wielkości miasteczka, całkiem duża. Pierwszym, a jednocześnie najsympatyczniejszym z nich był „Rafael der Meszugener” („Zwariowany Rafael”). Bardzo zdolny mężczyzna, który został sierotą w dzieciństwie. Z powodu samotności i zaniedbania doznał pomieszania zmysłów. Jego umysł pełen był wiedzy oraz różnych mądrości, które wykorzystywał bez żadnego porządku logicznego. Opowiadają, że matka bardzo go rozpieściła – kiedy był małym dzieckiem myślała, że wychowuje prawdziwego wunderkinda, (Iluj w klimacie i środowisku talmudycznym –YKB). Jednakże kiedy umarła, nie znalazł sobie biedak właściwej drogi życia, a spokój duszy został mu okrutnie odebrany
„Co to jest Rafaelu?”. „Palec” – odpowiadał. „A jak się nazywasz?” – „Palec!”. „Co lubisz jeść?” – „Smaczne rzeczy, mięso i ryby i różne przysmaki”. „A jak powstał świat?”. Usłyszawszy te słowa wspinał się na pobliski śmietnik przy rynku i rozpoczynał przemówienie: o stworzeniu świata, o żywiołach panujących nad światem, o dobru i złu i o wszelkim bycie w świecie. Jego wypowiedź nie miała żadnego porządku... A jeśli któreś z dzieci przerywało mu zadając pytanie, wówczas rozpoczynał niekończącą się dygresję w stylu najlepszego mówcy i mówił tak dalej godzinami. Radości dzieci nie było końca. Często był to dla nich najlepszy sposób spędzania czasu podczas przerw od nauki w chederze.
Rafael nie był głupi. Przeciwnie, umiał postawić na swoim i w sposób przebiegły osiągnąć to, czego pragnął. Pamiętam jak kiedyś w wigilię Pesach żądał ode mnie, bym dała mu świeżą i słodką chałę. Ponieważ było to już po pozbyciu się chamecu (zakwas) wytłumaczyłam mu, że nie mogę spełnić jego prośby. Lecz Rafael nie myślał rezygnować i zapytał: „Czy mam dodać Cię do listy wariatów w mieście, którą czytam dzień w dzień przed całym miastem? Czy raczej uważasz, że to niewskazane? Byłam zszokowana tym wymyślnym szantażem.
Rafael często przechodził od oratorstwa do poezji i śpiewu. Zawsze był dobrze usposobiony i życzliwy. Nigdy nikomu nie wyrządził krzywdy.
Drugim wariatem był Zuske. Miał w zwyczaju stawać na środku placu i drapać się po całym ciele. Pytali go: „Zuske, dlaczego nie zmienisz ubrania?” A on odpowiadał: „Z jakiego powodu mam zawracać sobie tym głowę? Ubierać i rozbierać się dniem i nocą – tak, jak teraz jest weselej".
Albo Gutke wariatka, której mowa była zniekształcona tak, że nikt nie mógł jej zrozumieć. Widocznie tylko ona wiedziała, co wypowiadają jej usta. Kiedy nie dostawała jałmużny, hałasowała wykrzykując przekleństwa tak głośno, że słyszeli je wszyscy mieszkańcy Tiktina. Dzieci biegały wtedy za nią, naśladowały jej dziwny sposób mówienia i nie było końca ich radości. Mówiły: „Du tate ajsze pejce, du ale meszugene, du niszt derleben biz szabes”, co miało znaczyć mniej więcej tyle: „Ty sam jesteś wariatem i żebyś nie dożył najbliższej soboty”.
W miasteczku żył także sprzedawca gazet, całkowicie poczytalny, ale cierpiący na ogromny kompleks niższości. Wesołkowie miasteczka zrobili z niego kozła ofiarnego, znęcali się nad nim i stale prowokowali: „Jesteś pierwszym czytelnikiem gazety – wyciągasz z niej wszystkie wiadomości, a potem sprzedajesz nam gazety ogołocone z treści”. Sprzedawca gazet wtedy tłumaczył się i usprawiedliwiał, że te zarzuty są nieprawdziwe, ponieważ jeszcze nie zdążył nawet zajrzeć do gazety, itd. Byli i tacy, którzy przeciągali strunę i dokuczali mu bardzo dotkliwie mówiąc, że jeszcze nie został obrzezany itp. Moje dziecięce serce słuchając tych obrzydliwych żartów, kurczyło się w piersi.
A oto Drebke, która mieszkala w zauku za naszym domem, lecz jej głos dobiegał do centrum miastecza. Nie była wariatką, broń Boże, lecz wrzaskliwą krzykaczką, przeklinającą w stylu czystego żydowskiego folkloru. „Jeśli nie pójdziesz natychmiast do chederu, to od razu pójdziesz głową prosto do ziemi", mówiła do syna. W chwilach dobrego nastroju zwracała się do męża: „Możesz zabić się, tak sobie, nawet w biały dzień". Sąsiadce, z którą była w wiecznej kłótni życzyła, żyby siedziała sziwę (siedmiodniową żałobę) w długie dni miesiąca tamuz (lipiec-sierpień). Codziennie rozwodziła się z mężem i szukała sposobu zakończenia małżeństwa, a jednoczesnie co roku, z największą punktualnością, pojawiało się na świecie jej nowe dziecko. Kiedy w sędziwej starości umarła jej matka, rozpaczała i krzyczała tak mocno, że ludzie z miasteczka mówili z niejaka pretensją: „Nie miał już Pan Bóg nic do robienia, tylko zacząć aferę z Drebke".
A z drugiej strony ulicy, przy której mieszkała Drebke, rezydowała sąsiadka „arystokratka" - Wieroczka, która zwracała się do na z dużego białego domu: „Nie baw się z dziećmi z ulicy. Chodź pospacerujemy trochę, a potem pograsz na fortepianie, bo jeszcze nie grałaś dzisiaj. Jutro pojedziemy do Warszawy uszyć Ci nowe palto". I zwracała się do mnie jakby mimochodem: „Tutaj nie można znaleźć kogoś, kto uszyłby palto dla dziewczynki, wiesz? Strasznie tu życ w Tiktynie. Nudy tu i nie ma prawie nikogo, z kim można by porozmawiać, soędzić jakoś czas. Człowiek więdni tu". Tak rozmawiała ze mną żona aptekarza, szanowna Pani, która przybyła do Tykocina z wielkiego miasta, po ukończeniu rosyjskiego uniwersytetu. Bogata córka, która zrobiła światu wielką łaskę, że wyszła za mąż za aptekarza i zamieszkała w małym miasteczku. I jeszcze była tak dobra, że urodziła mu córkę, którą rozpieszczała i chroniła jak w cieplicy. Wieczorami grała na pianinie i jego dźwieki rozprzestrzeniały się z drugiego piętra jej pieknego domu na ulicę.
A oto Hackel Sara Malches. Jak można nie przypominac takiej cudownej postaci. Hackel przemiły „badchan" - klaun. Miał żółtawą bródkę i śmiejące się oczy, chodził od domu do domu i w razie potrzeby organizował nocne czuwania przy łóżku chorych ludzi. Był pomoca i oparciem każdego potrzebującego człowieka. Pamiętam go tańczącego na ulicach miasta cieszącego narzeczonych podczas wesela, zamieniającego kapelusze gości, ku wielkiej radości obecnych na uroczystości. Kiedy przychodził do jednego z domów pytał: „Łózka są pościelone? Chwała Bogu". Był szczególnie lubiany przez dzieci. Zwracał się do mnie: „Dziewczynki, daję Ci trzy pudełka niczego. Ile masz pudełek?". „Trzy pudełka" - odpowiadałam. A on powtarzał swoje: „Nieprawda. Przecież nic Ci nie dałem". ( „Drej puszkałech gorniszt").
Pamiętam, jak w czasie jego przygotowań do wyjazdu do Erec, ukradziono mu w Warszawie wszystkie pieniądze. A także, jak został oszukany przez złodziei, którzy zorganizowali pozorny "Palestynaserwis" i obrabowali go z ostatniego grosza. Potem, żeby umożliwić Chackelowi zrealizowanie marzenia jego życia o emigracji do Erec, zbierano w miasteczku pieniądze. Do dzisiejszego dnia pamiętam dzień, w którym wszyscy mieszkańcy żegnali go i odprowadzali za granice miasta, aż do wiatraków, żeby go błogosławić mu na dobrą drogę i życzyć mu powodzenia. Po pewnym czasie przysyłał listy, które były czytane przed obrzędami w synagodze. Opisywał w nich Ziemię Świętą i swoją pracę jako pastuch owiec w Galilei. Doprawdy, byla to postać warta była upamiętnienia.
W Tykocinie mieliśmy także wspaniałą młodzież, myślącą, pracowitą, w większości uczącą się w wielkich miastach, takich jak WIlno lub Warszawa. Ona właśnie doprowadziła nową „krew" do żył miasteczka. Do tego grona intelektualnej elity miasta należeli również ludzie wykształceni i czytający ksiażki, np. lekarze, adwokaci, zdolni nauczyciele i nauczycielki.
Miasteczko miało także swych potajemnych filantropów i darczyńców; czyniących dobre uczynki, nieustannie i miłosiernie zyczliwych wobec drugiego. Gdyby mieszkaniec Tiktina zagłębił się w historię swojego miasteczka, mógłby znaleźć przekonywujące argumenty uzasadniające jego „uprzywilejowane pochodzenie", Wystarczy wspomnieć Tiktin w czasach jego świetności, kiedy obradował w nim Sejm czterech Ziem. Dzięki rabinom, sędziom (dajanim) i wybitnym intelektualiston był wówczas czołowym i najbardziej znanym miastem pośród Żydów. Mówiono wtedy „Białystok bliski do Tiktina". A jeśli będziemy opierać się na polskiej historii, to Tykocin znajdujący się na brzegach Narwi, dał przykłady wspaniałych, heroiczynych czynów. Było to miasto, które widziało wojny i wspaniałe zwycięstwa za czasów Radziwiłłów i Stefana czarnieckiego, ktorego pomnik stał w centrum miasta. Warto także tu wspomnieć piękne stare kościoły chrześcijańskie, oddzielne synagogi i domy nauki, które wydały z siebie mędrców oraz wybitnych rabinów. A nade wszystko, warto pamiętać powiew „jidyszkait" (żydowskości), odczuwalny w żyłach wszystkich mieszkańców, biednych czy bogatych, mądrych czy głupich i jednoczył ich w jednym związku nierozerwalną więzią.