Z. Segałowicz, W Kazimierzu nad Wisłą
Z. Segałowicz, W Kazimierzu nad Wisłą, [w:] Antologia poezji żydowskiej, red. S. Hirszhorn,
Warszawa 1921, s. 236–238 (fragment poematu)
Boże! Gdybyśmy wielkie morza mieli,
Tęsknotę moją ukryłbym wśród burz...
Sam na sam z drogą wolnością w topieli
Błogosławieństwo słałbym nurtom mórz...
Gdyby nam skały zesłali anieli,
Co zrębem—chmury niebne tną jak nóż,
Na sam szczyt wszedłbym conajwyższej skały,
By wsie i grody u nóg mych leżały.
Nieliczni jednak rzucają doliny
I mężnie na szczyt wspinają się gór,
Nie każdy lubi samotny, jedyny
Skracać swe wczasy w towarzystwie chmur,
My inną rozkosz mamy, judzkie syny:
Gliniaste rzeki, do których jak w rów
Przy t a s z l i c h corok grzechy
Do nieba jęków śląc żałosne gamy.
Gór pasma u nas są gośćmi rzadkiemi
Dziecięciem dolin jest nasz polski żyd...
Więc do Kaźmierza tęsknię, do tej ziemi.
Gdzie bodaj wzgórki słodzą ludzki byt...
0 twych ruinach mówią nawet niemi
I kozy sławę niosą ci, nie wstyd;
Kościół na górce, co po przez ulicę,
Dumnie na „wielkie" patrzy kamienice.
Brodatą widzę naszą brać kochaną,
Faktorów, kupców—oto dzierżą straż:
Zgarbieni, bladzi... Żony ich co rano
We Wiśle myją chudą, czarną twarz,
Chłopaków bosych ilość nieprzebraną
Z pięknemi licy i oczy tu masz,
Ubraną w cyces—tu człek mocny w wierze—
Ot dziewa z płaczem ślub w bożnicy bierze.
Przewoźnik stary modli się przy Wiśle,
Nie mówi z nikim, dumny niby król,
Sam arycykapłan powstaje w umyśle,
Gdy siwy mąż ten w nurt leje swój bol...
Ale do rzeczy... Bieg koni nakreślę,
Wśród gór kredowych i zielonych pól:
Z tej strony — góry, jak do nieba schodki,
A z tamtej — pola i szum rzeki słodki.
Żegnaj mi, cudne ubogie miasteczko!
Do miasta jadę, gdzie króluje dym...
I tam wre handel, choć nie sianem, sieczką;
Tam przedmiot targu: cnota, wiara, rym,
Tam bratniej duszy nie znajdziesz ze świeczką,
Przyroda czarem nie upaja swym...
Żegnaj! Mój furman jak cadyk wygląda,
Śpi niby niedźwiedź, a chrap ma wielbłąda.
Snem zarażony, powoli sam drzemię,
Piękny mnie w wozie ukołysa sen:
Kazimierzową widzę we śnie ziemię:
Dziewczyna trzyma uzdę: włos jak len,
Tu tych piękności bardzo liczne plemię,
Liczniejsze niżli wśród stołecznych scen...
Już gdzieś widziałem ją, a teraz ona
Namiętnie ku mnie wyciąga ramiona.
Wtem wszystko znika... Wóz mną wściekle wstrząsa,
Furman się zbudził i wyciera wzrok,
Na słup najechał, gniewnie wargi kąsa,
Odtąd uważniej śledzi koni krok...
Wokoło drzewa stare, bryka pląsa,
Zgraje wron płoszy, tych krzykliwych kwok,
Co na złość dzisiaj przeraźliwie kraczą,
Większą mnie jeszcze przejmując rozpaczą.
Na niebie księżyc ukazał się złoty,
Żyd drogą idzie, na karku ma wór,
Krok wolno suwa i pełen tęsknoty
Wzdycha żałośnie do rodzimych gór...
Żegnaj Kaźmierzu, mary me i psoty,
Już słyszę turkot wielkomiejskich fur...
Zagwizdnął pociąg—dość przyrody dzikiej,
„Kultury" słychać wstrętny zgiełk i krzyki!