Shtetl Routes. Vestiges of Jewish cultural heritage in cross-border tourism in borderland of Poland, Belarus and Ukraine

 

Shtetl Routes. Vestiges of Jewish cultural heritage in cross-border tourism in borderland of Poland, Belarus and Ukraine

 

NN Theatre

Żółkiew w czasie wojny

Sz. An-ski, „Tragedia Żydów galicyjskich w czasie I wojny światowej. Wrażenia i refleksje z podróży po kraju”, Przemyśl 2010. Fragment relacji.

Żółkiew w czasie wojny

We Lwowie dowiedziałem się, że dr Lander znajduje się w Żółkwi, więc pojechałem tam. Gdy dotarłem na miejsce szalała straszna śnieżyca, która prawie całkowicie ograniczała widoczność. Pomimo to, już na pierwszy rzut oka zauważyłem, że to wyjątkowe miasteczko. Wyglądało jak muzeum. Ruiny starego zamku, mury obwarowań, duże bramy, historyczne budowle i pomniki. Był tam także stary kościół, o którym mi później opowiedziano, że związany jest z historyczną legendą o wojnie z Rosją, jeszcze w czasach Piotra Wielkiego. W kościele wisiały obrazy malowane przez Rubensa. W mieście stał pomnik Jana Sobieskiego. Zauważyłem, że zdjęto z niego tablicę z napisem. Powiedziano mi, że gdy rosyjski komendant miasta otrzymał nakaz, aby zdjąć wszystkie szyldy z napisami w języku polskim, kazał zdjąć także ten napis.

Wojna z językiem polskim w Żółkwi przyniosła nieoczekiwane oficjalne uznanie języka żydowskiego. W mieście była spora społeczność żydowska. Gdy komendant zakazał prowadzenia księgowości i pisania listów w języku polskim, przełożeni gminy byli skonsternowani i nie wiedzieli, co począć.

-Rosyjskiego nie znamy – powiedzieli komendantowi – więc jeśli nie po polsku, to w jakim języku mamy prowadzić księgi i korespondencję handlową?

-Przecież jesteście Żydami, więc możecie to robić po żydowsku – stwierdził komendant. I w ten sposób żydowski stał się oficjalnym językiem gminy.

Znalezienie dr Landera nie było łatwe. Ponieważ nie chciałem spotykać się z nim w szpitalu, postanowiliśmy umówić się w mieście w składzie wyrobów farmaceutycznych, którego właściciel był szefem lokalnego Komitetu Pomocy.

Lander wywarł na mnie bardzo dobre wrażenie. Mimo, że był bardzo zmęczony pracą, nie zapomniał ani na chwilę o losie ludności żydowskiej. Dwa razy w tygodniu jeździł do Lwowa w sprawach miejscowego Komitetu. Jeździł też do innych miejscowości. Przygotował cały plan pomocy dla ludności żydowskiej w Galicji, korespondował z Komitetami Pomocy Ofiarom Wojny w Petersburgu i w Kijowie. Działał z poświęceniem i oddaniem. W sobotę opowiedział mi bardziej szczegółowo o konflikcie z Diamandem w sprawie organizacji pomocy.

-Musimy się z całą mocą trzymać podstawowego założenia, że należy zorganizować oficjalny Komitet Pomocy pod nadzorem Komitetów petersburskiego i kijowskiego – powiedział. Wtedy będziemy mogli rozwinąć działalność i otrzymywać spore sumy pieniędzy. Trzeba wpłynąć na Diamanda, aby zgodził się zostać przewodniczącym. To bardzo ważne.

Z ulicy dochodziły dźwięki jakiejś dziwnej azjatyckiej muzyki – cichej i monotonnej.

-To żołnierze Dzikiej Dywizji – wyjaśnił mi dr Lander. Wczoraj przybył tu na kilkudniowy odpoczynek duży oddział tej dywizji. Ich pobyt zakłóca spokój mieszkańcom miasta.

Wyszedłem i zobaczyłem taki oto obraz. Ulicą jechało na małych, dzielnych konikach 50 czy 60 żołnierzy o typowo azjatyckich rysach twarzy i mrożącym krew spojrzeniu. Byli ubrani w kaukaskie kurtki, a na plecach mieli przypięte czerwone czapy. Jeden szedł na czele i grał na instrumencie podobnym do surmy, a za bum podążało dwóch tańczących w takt muzyki. Z ich twarzy bił spokój i głęboka zaduma, jakby ten taniec był częścią ceremonii wojskowej.

Ze wszystkich stron patrzyli na nich żydowscy sklepikarze, a na ich twarzach malował się strach. Niektórzy pośpiesznie zamykali sklepy.

Dzika Dywizja odgrywała w tej wojnie ważną rolę. W jej skład wchodzili mieszkańcy Kaukazu: Gruzini, Czeczeńcy i inni. Dowódcą dywizji był brat cara, Michał Aleksandrowicz. Półdzicy żołnierze nie poddawali się żadnej dyscyplinie i nie uznawali żadnego zwierzchnictwa. Byli za to oddani swemu dowodcy całym sercem i duszą i odznaczali się nadludzkim bohaterstwem, a jednocześnie dziką brutalnością zarówno w stosunku do wroga, jak i do cywilnej ludności, a szczególnie Żydów. Miałem okazję słyszeć wiele opowieści o ich działaniach w czasie wojny. Początkowo nie rozumieli, dlaczego nie zabija się cywilów.

-Dlaczego nie wyrżnęliście wszystkich? Dlaczego darujecie im życie? – pytali.

Jeden z oficerów opowiadał kiedyś, że pewnego razu pojechał na zwiad z 20 Gruzinami z tej dywizji. Zakradli się do pozycji wroga i stwierdzili, że są tam tylko dwie lub trzy kompanie.

Oficer nakazał Gruzinom odwrót, ale oni chcieli atakować.

-20 ludzi na trzy kompanie? – zapytał zdziwiony oficer i ledwo-ledwo odwiódł ich od tego zamiaru.

Byli wzburzeni i wściekli na oficera za jego tchórzostwo i zażądali, aby przestał być ich dowódcą.

Inny oficer opowiadał, że w jego kompanii służył starszy Czeczeniec z dwoma synami. Któregoś dnia jeden z synów poległ. Nazajutrz drugi syn pożegnał ojca i poszedł pomścić brata. Po dwóch dniach przyniesiono jego posiekane szablami ciało. Ojciec nie uronił nawet jednej łzy i nie powiedział ani słowa na temat śmierci synów. Klęczał tylko cały dzień na małym dywaniku i modlił się. Następnego dnia rano wziął w zęby swój kindżał, a w ręce dwie strzelby. Wyszedł z okopów i spokojnie szedł w kierunku wroga. Wszyscy byli zdumieni. Gdy Austriacy zobaczyli go też byli początkowo zaskoczeni, ale po chwili zaczęli strzelać w jego kierunku. Jednak żaden pocisk go nie ugodził i starzec szedł dalej spokojnie, aż doszedł do okopów Austriaków i wskoczył do nich. Co tam się stało i czy udało mu się pomścić swych zabitych synów, nie wiadomo. W każdym razie w nocy Austriacy wynieśli jego zwłoki z okopów, położyli je na polu a na nich kindżał, wyrażając w ten sposób swój szacunek dla bohaterstwa sędziwego wojownika.

Żołnierze Dzikiej Dywizji kierowali się swoistym kodeksem wojennym. Kiedyś ich oddział wdarł się do okopów wroga. Austriacy rzucili broń i podnieśli ręce poddając się. Ale „dzicy” nie mogli tego zaakceptować.

-Dlaczego rzucacie broń? Dlaczego się poddajecie? Hańba! – krzyczeli. Oddali żołnierzom broń i zmusili ich, aby walczyli. Rzecz jasna, „dzicy” zwyciężyli i wyrżnęli wszystkich do nogi, choć padło też wielu z nich.

Gdy „dzicy” zdobywają miasto uważają, że to co się w nim znajduje należy do nich i rabują wszystko, co popadnie, ogałacając mieszkańców do cna.

Z Żółkwi wróciłem do Lwowa razem z Lanerem. Dr Hausner powiadomił mnie, że Diamand zgodził się w końcu przyjąć funkcję przewodniczącego Komitetu Pomocy Żydom i że Komitet powstanie w najbliższych dniach.

Map

Photos