Historia o dwóch miasteczkach
Telefon z Moskwy mnie zaskoczył. Kiedy wciąż trwała Rewolucja godności, na ustach wszystkich było zajęcie Krymu przez Rosję oraz trwała antyukraińska histeria na Kremlu, makabrycznym wydawał się temat toczonej przeze mnie rozmowy. Niejaka Svetlana, reżyser filmów dokumentalnych ze studia Lavr w Moskwie zadzwoniła do mnie aby złożyć mi propozycję wystąpienia w serii filmów, wstępnie i ostrożnie nazwanej "Hollywood i Żydzi". Poszczególne części miały być kręcone na Ukrainie. Nie wiem prawie nic o amerykańskiej kulturze popularnej i roli, jaką odegrali w niej Żydzi i zamierzałem jej uprzejmie odmówić, jednak pani reżyser uderzyła w odpowiednią nutę i w końcu się zgodziłem.
Postanowiliśmy, że w sierpniu 2014 roku wystąpiłbym w kilku odcinkach produkcji. Moim zadaniem jako zaproszonego badacza było krótkie wprowadzenie w historię i fenomen sztetla, jak również zapewnienie dłuższej narracji na temat wielkich migracji Żydów na przełomie XIX wieku. Na ten miesiąc miałem zaplanowane prowadzenie zajęć we Lwowie, więc zasugerowałem nakręcenie fragmentów na temat sztetli w Żółkwi, natomiast tych o migracjach - w Brodach. Oba miasteczka znajdowały się w pobliżu Lwowa. "A będziemy w stanie to zrobić?" martwiła się Svetlana. Studio filmowe Lavr mieściło się w Moskwie, a wówczas rosyjska propaganda prała umysły widzom rosyjskiej telewizji zastraszającymi programami o rzekomym ataku zaraźliwych antysemickich i antyrosyjskich nastrojów na Ukrainie, zwłaszcza w samym Lwowie i w okolicy. "Jak ludzie zareagują na widok Rosjan kręcących na Ukrainie historię o Żydach?"
Zapewniłem Svetlanę i jej współpracowników, że nikt nie trafi na ruszt za mówienie po rosyjsku na ulicach Lwowa, oraz że będą mogli nakręcić cokolwiek będzie im potrzebne. Z drugiej strony, poprosiłem o jakieś wyjaśnienie, dlaczego do swojego filmu potrzebowali historii sztetli i migracji. I dlaczego Svetlana akurat mnie wybrała jako prezentera do tych odcinków? To było wyjątkowo intrygujące, ponieważ producenci studia prowadzili negocjacje z Benem Affleckiem, aby został prezenterem całej serii.
Pozwólcie, że cofnę się w czasie i wyjaśnię, jak i dlaczego tak to wyszło.
*****
Jak głosi legenda, na przełomie XIX wieku, bracia Voronovowie (Wonskolaserowie) opuścili Krasnosielc, polski sztetl wtedy jeszcze leżący w Cesarstwie Rosyjskim, i wybrali się w podróż, która sprowadziła do Stanów setki tysięcy żydowskich emigrantów. Voronovowie zaczęli od założenia małego kina, potem kupili projektor i pokazywali filmy klasie pracowniczej w Pensylwanii i New Jersey. W końcu zainwestowali całkiem przyzwoitą sumę pieniędzy, którą udało im się zaoszczędzić, w nową gałąź rozrywki znaną jako kinematografia. Po kilku latach Voronovowie przemierzali już Kalifornię w swojej nowej, specjalnie zaprojektowanej limuzynie. Byli znani jako założyciele i właściciele wytwórni filmowej Warner Brothers.
Podobna przemiana przydarzyła się także Marcusowi Loewowi, którego zubożali rodzice przybyli do Nowego Yorku z polskiego sztetla. Jako syn polskich emigrantów, Marcus zaczynał jako robotnik, swoje niewielkie oszczędności zainwestował w szybko rozwijające się salony gier hazardowych, a w końcu kupił kilka wytwórni filmowych, łącząc je w znane dzisiaj Metro–Goldwyn–Mayer.
Aby rozwiązać zagadkę tych wyjątkowych sukcesów Żydów z Europy Wschodniej, producent filmu dokumentalnego "Hollywood i Żydzi" zdecydował się odtworzyć świat, z którego oni lub ich rodzice pochodzili – świat wschodnioeuropejskiego sztetla. Studio Lavr wypytało stosownych ludzi: niejaki Aleksei, główny historyk i archiwista Fundacji Gorbaczowa, powiedział im, że w archiwach moskiewskich zapoznał się z pewnym Yohananem, który pracował nad historią i kulturą sztetli. I wtedy pani reżyser filmu ze studia filmowego Lavr zadzwoniła do mnie.
Miałem wtedy już za sobą przeczesywanie kolekcji archiwów i rękopisów w Izraelu, Polsce, Rosji i Ukrainie, z zamiarem zgromadzenia tego, co środowisko akademickie nazywa "solidnymi dowodami" i zrekonstruowania sztetla takiego, jakim był w rzeczywistości. Zauroczyła mnie codzienna rzeczywistość oraz kulturalne, religijne, finansowe i ekonomiczne życie sztetli wkrótce po zajęciu zachodnich terenów Polski przez Cesarstwo Rosyjskie w XVIII wieku. Ze względu na popularną książkę Life is with People i musical "Skrzypek na dachu" żydowska diaspora myślała o sztetlu jako o naprędce skleconej żydowskiej wiosce pośrodku niczego, gdzie nie działo się nic prócz pogromów. Byłem gotów zakwestionować te poglądy.
Odkryłem, że rosyjscy podróżnicy, polscy właściciele ziemscy i europejscy dyplomaci, domyślnie dalecy od bycia przyjaciółmi Żydów, przejeżdżali przez żydowską strefę osiedlenia podczas swoich podróży między Wiedniem a Sankt Petersburgiem i widzieli sporych rozmiarów miasta targowe z tysiącami przedsiębiorczych Żydów, a nie zubożałe wioski z kilkoma babuszkami handlującymi przy rozpadających się drewnianych straganach. Co więcej, władze rosyjskie na początku XIX wieku chciały podważyć fundamenty polskiej ekonomii w nowo powstałych prowincjach zachodniej Rosji, z tego właśnie względu, że miasta targowe – sztetle – były silną konkurencją dla rosyjskich interesów gospodarczych na zachodnim pograniczu carstwa. Jeśli odłożyć na bok zdjęcia Romana Vishniaca sprzed lat 40. XX wieku i skupić się na innych materiałach wizualnych ze sztetli przedstawiających materialne przejawy ich kultury, należy wyjaśnić, jak Żydzi zdołali założyć zbytkowne, bogato zdobione synagogi w Berdyczowie, Dubnie, Humaniu, Starokonstantynowie i innych miejscowościach. Jeśli nie zawsze stać ich było na życie od pierwszego do pierwszego, w jaki sposób mogli sobie pozwolić na taki przepych?
Akurat gdy pracowałem nad oddaniem swojej książki na temat historii sztetli odpowiadającej między innymi na pytania dotyczące żydowskiej emigracji z Cesarstwa Rosyjskiego oraz kulturze sztetli, zadzwoniło do mnie studio Lavr, aby właśnie o tym porozmawiać. Do tego czasu spędziłem już około dwudziestu lat ucząc nowożytnej historii wschodnioeuropejskich Żydów. Żydowskie migracje również były znaczącą częścią opowiadanej przeze mnie historii. Byłem więc świetnie przygotowany do wystąpienia przed kamerą. Oczywiście marzyłem o historycznych czy etnograficznych seriach produkcji National Geographic, PBS czy CNN, ale gdy te stacje negocjowały moje honoraria, ja musiałem się zadowolić Studiem Filmowym Lavr.
*****
Svetlana, jej mąż (również reżyser), ich asystent oraz kamerzysta doświadczyli szoku kulturowego, kiedy kelnerzy w restauracji znajdującej się w centrum Lwowa z miejsca przestawili się na język rosyjski gdy usłyszeli akcenty ekipy filmowej i ogólnie zachowywali się przyjaźnie i gościnnie wobec swoich gości z Moskwy. Rosyjska inwazja na Ukrainę i głośna Putinowska propaganda antyukraińska to jedno, rzeczywistość to coś całkiem innego. Ukraińcy nie walczyli przeciwko językowi i kulturze rosyjskiej, walczyli przeciwko imperialistycznym szaleńcom, którzy odmawiali im prawa do własnego języka, kultury i ustroju. Svetlana i jej ekipa zdecydowali zostawić w domu swoje uprzedzenia i zostało to wynagrodzone. I to nie tylko w lwowskich restauracjach.
Do Żółkwi dotarliśmy około godziny 11. Przechodnie patrzyli zainteresowani na drogi samochód zaparkowany niedaleko rynku. Zagraniczni turyści nie byli tu częstym widokiem. Radzieckie rządy zubożyły centrum miasta, dziś zaludnione wędrownymi muzykami, irytującymi żebrakami, bezczynnymi starszymi ludźmi spędzającymi dzień za dniem na tej samej ławce oraz radosnymi pijakami zanurzonymi w oparach alkoholu zanim nawet wybiło południe. Główna ulica usiana jest małymi sklepami - skromnymi pomnikami ku czci postępującego kapitalizmu. A jednak nieskładna trzypiętrowa kantyna w radzieckim stylu nadal utrzymywała tu swoją dominującą obecność. Na przestrzeni minionego stulecia procesy urbanizacyjne, którym miasto ulegało od XV do XX wieku zaczęły się cofać, a Żółkiew powoli zmieniała się z miasta w wieś.
Wypakowaliśmy kamerę, umieściliśmy stosowne filtry na stojakach i ustawiliśmy mikrofony. Dwóch mężczyzn w średnim wieku, świętując piękny letni dzień z piwem w dłoni, rozsiadło się wygodnie na ławce nieopodal, gwarantując sobie obecność na nagraniu. Mała orkiestra w rogu placu targowego bezczelnie fałszowała przechodząc od jednego rosyjskiego walca do innego i przedstawiła sobą inny problem: nie mogliśmy kręcić z tego typu muzyką w tle. Podczas gdy asystent pudrował mi twarz aby się nie błyszczała, dzielna Svetlana zdołała przekonać orkiestrę by zrobili sobie przerwę (jeśli przekupiła ich garścią pieniędzy na piwo, nikt niczego na ten temat nie powiedział). W międzyczasie moja czarna jarmułka i ubiór chłopca z jesziwy – czarne spodnie, biała koszula – odstraszył mężczyzn z ławki. Uznali, że nie chcą być w tak żydowskim filmie i spokojnie się oddalili.
Rozpoczęły się zdjęcia. Kamera stała dokładnie pośrodku placu targowego w Żółkwi. Rozejrzałem się dookoła. Zaprojektowane w renesansowym stylu przez włoskiego architekta eleganckie galerie z wielkimi arkadami otaczały plac rynkowy. Katedra Świętego Wawrzyńca, zbudowana przez Włocha Paolo Szczęśliwego na początku XVII wieku, zajmuje jeden z narożników placu. Katedra mieściła groby ojców założycieli miasta - Żółkiewskich i Sobieskich, i emanowała minioną już potęgą Rzeczpospolitej. Klasztor bazylianów, znany także jako kościół Narodzenia Pańskiego stał obok niej, jakby ogłaszał, że kościół grekokatolicki był w Żółkwi nie mniej ważny, niż dominujący katolicki.
Za sobą mieliśmy poważny, szesnastowieczny zamek żółkiewski. Zamek został mistrzowsko wpisany w wewnętrzny kwadrat geometrycznie bezbłędnego placu oraz zewnętrzne mury miasta i po pięciu wiekach nadal trwał w nienaruszonym stanie. Trzyminutowy spacer z rynku doprowadziłby nas do synagogi obronnej. Jest to jedna z czterech (obok tych w Husiatynie, Szarogrodzie i Satanowie) wybudowanych w renesansowym stylu obronnych synagog wzniesionych na Ukrainie w XVI i XVII wieku, a to jest największa i najbardziej zdobna spośród nich. Przy wejściu do miasta już wcześniej widzieliśmy kościół Świętej Trójcy, cud XVIII-wiecznej architektury drewnianej, jeden z szesnastu drewnianych kościołów w całym rejonie Karpackim, które przetrwały kampanie militarne, wojny i rewolucje, które niosły zniszczenie tej części świata.
Moskiewska ekipa filmowa była pod wrażeniem, którego nie zdołały zepsuć nawet ciężarówki i busy wyglądające jak żywcem wyjęte z lat 60. XX wieku, których było pełno przy wjazdach do miasta. Co przemieniło Winniki, małą wiejską osadę należącą do polskiego magnata Żółkiewskiego w miejsce szczycące się jednym z najlepiej rozwiniętych siedemnastowiecznych rynków? Pragnienie przemienienia wsi w miasto, tak charakterystyczne dla każdego polskiego magnata wartego swojego nazwiska. Zanim miasto zostało przez Żółkiewskich sprzedane Sobieskim aby w końcu zostać odziedziczone przez Jana III Sobieskiego, Żółkiew powstała z niczego, imitując krakowski Wawel, silne lwowskie gildie rzemieślnicze, włoskie miasta takie jak Siena czy Padwa i ich przestronne place zarządzane przez merkantylizm i świeckie władze z ograniczoną obecnością instytucji religijnych.
"Kim jesteście? Jaką telewizję reprezentujecie?" Mężczyzna około sześćdziesiątki, stojący koło Svetlany i przez około pół godziny słuchający zadawanych przez nią po rosyjsku pytań i moich odpowiedzi po angielsku, zdenerwował się i przerwał nam wpół ujęcia. Svetlana wzięła go na stronę i usiłowała wyjaśnić, że nie są z żadnej stacji telewizyjnej, tylko ekipą filmową, ale mężczyzna zdenerwował się jeszcze bardziej, gdy usłyszał jej silny moskiewski akcent. "Więc co tu kręcicie?" Sytuacja była coraz bardziej napięta, ekipa filmowa zaczynała się denerwować, więc zainterweniowałem, mówiąc po ukraińsku. Najlepszym rozwiązaniem w takich sytuacjach jest powiedzenie prawdy. "Robimy film na temat Żydów w Hollywood" powiedziałem. "Nie ma tu już żadnych Żydów" odparł mężczyzna z mieszaniną niedowierzania i zdumienia. "A Hollywood jest?" zapytałem. Mężczyzna uznał, że rozmawia z głupkiem, więc odwrócił się ode mnie i odszedł bez słowa. Teraz mogliśmy dalej mówić o Żydach.
Większość straganów i sklepów dookoła centralnego placu była wynajęta Żydom, którzy w czasach nowożytnych byli odpowiedzialni za stworzenie silnej infrastruktury i konkurencyjności miejskiej gospodarki. Żółkiew, jak każdy historyczny sztetl, był prywatnym polskim miastem. Jego mieszkańcy, w przeciwieństwie do Krakowa, nie otrzymali przywileju De non tolerandi Judeos, który usuwał z miast żydowską konkurencję. Wręcz przeciwnie, Żółkiewscy zaprosili Żydów do osiedlania się tu i w późnych latach 90. XVI wieku zalegalizowali ich obecność specjalną kartą praw. Jak w każdym innym prywatnym polskim mieście Żydzi byli odpowiedzialni za coroczne jarmarki i dni targowe, z biegiem czasu przekształcając się w monopolistów placu targowego oraz wytwarzania wina, co pozwoliło im zamienić handel wymienny na obrót polskim złotym. XVII-wieczna Żółkiew, wtedy u szczytu wpływów, była domem ponad setki żydowskich rzemieślników, wśród nich uprzywilejowanych kuśnierzy, producentów siodeł, jubilerów, garbarzy i oczywiście krawców. Było kilkudziesięciu najemców, którzy otrzymali specjalne przywileje, a wraz z nimi odpowiedzialność za regionalną izbę celną, zbieranie podatków, warzenie alkoholi, prowadzenie zajazdów, opiekę nad stawami rybnymi, prowadzenie tartaków i spławu drewna, oraz inne dość opłacalne pozycje.
Mówiłem do kamery nie zdając sobie sprawy z tego, że przez ostatnie pięć minut byłem bacznie obserwowany przez wysokiego, opalonego młodego mężczyznę i jego dziewczynę z ostrymi, tureckimi rysami. Gdy przestałem mówić by wziąć oddech, młody mężczyzna po hebrajsku zapytał mnie, jakbym był przewodnikiem wycieczek gdzieś w Hajfie albo Beer Szewie i jakby nie było nic dziwnego w formie i treści tego pytania: "Wie pan, czy odprawiane są tu ceremonie w synagogach?"
Byłem prawdopodobnie bardziej zdumiony, niż mój wcześniejszy, niezainteresowany Żydami ani Hollywood ukraiński rozmówca. Mniej by mnie zaskoczyło, gdyby zapytał gdzie może iść naprawić swojego MacBooka Pro. Cierpliwie wyjaśniłem mu po hebrajsku, że synagoga jest w trakcie bardzo kosztownej renowacji, że w mieście nie ma społeczności żydowskiej, a sama synagoga jest otoczona obecnie ogrodzeniem. Jeśli znajdą w ogrodzeniu jakaś dziurę, mogą sobie wejść do środka i przejść po synagodze, ale lepiej uważać na głowy.
W Żółkwi Uri Feivush został ojcem założycielem drukarskiej rodziny Letteris, zawiadującej tą branżą (tutaj i we Lwowie) przez ponad dwieście lat. Kiedy Uri Phoebus przeprowadził się do Żółkwi, Sobieski przydzielił mu osobisty przywilej, zafundował zakup nowych pras drukarskich i przeniesienie do miasta czcionek wysokiej jakości znanych jako otiot Amsterdam (litery Amsterdamskie), szeroko chwalonych przez żydowskich czytelników i przywódców w Polsce.
Chociaż przywilej od Jana III Sobieskiego chronił jego prasy, Sejm Czterech Ziem, swego rodzaju parlament polskich Żydów, dbała o to, by nikt nie naruszał monopolu pras w Lublinie i Krakowie. Rada potrzebowała zarządzenia, że Kraków i Lublin miały drukować tyle samo książek, co Żółkiew. Niemniej, nawet ochronne zarządzenia nie uchroniły tych dwóch miast przed bardzo konkurencyjnym Urim Feivushem. Ze względu na znakomite czcionki oraz papier, prasa żółkiewska w końcu wyprzedziła pozostałe dwie i począwszy od wczesnego osiemnastego wieku przez następne pół stulecia trzymała monopol nad polskim rynkiem książki, z pionierskimi publikacjami literatury kabalistycznej i chasydzkiej.
Prasa drukarska Uriego Feivsuha mieściła się na rynku żółkiewskim, w domu nr 10, który nadal tam stoi. W późnym XVII wieku mieszkał tam żydowski farmaceuta o imieniu Daniel, i był on tym, kto wynajął to miejsce na przyszłą słynną żydowską prasę. W mojej własnej pracy akademickiej bezowocnie poszukiwałem odpowiedzi dlaczego ta konkretna prasa Uriego Feivusha i jego wnuków ruszyła z publikacją niemal wszystkich praktycznych książek kabalistycznych opartych na przełomach farmaceutycznych XVII wieku, i czy to przedsięwzięcie miało coś wspólnego z umiejscowieniem samej prasy.
Byłem w Żółkwi już kilkukrotnie, przywoziłem tu moich studentów, i zawsze chciałem tu wracać. Jest coś mistycznego w tym miejscu. Znajduje się zupełnie z dala od szlaków turystycznych, lecz jednocześnie pozostaje częścią historii europejskiej, polskiej i żydowskiej. "A co z ceremoniami w synagodze, o które pytał tamten chłopak z Izraela?" spytała Svetlana. "Czy gdyby był tu rabin, mogłaby się odbyć?" Wyczerpani wracaliśmy do Lwowa po długim dniu pracy, tym cięższym, że słońce grzało bezlitośnie, a ja podtrzymywałem swój obowiązkowy religijny suchy post. Postawione pytanie wymagało jednak specjalnej uwagi, zwłaszcza biorąc pod uwagę, ze wielu wierzyło, że rabin sztetla był przywódcą społeczności, kaznodzieją, najwyższą instancją i najbardziej wpływową osobą.
Ale między XVI a XIX wiekiem to tak nie wyglądało. Żydowską społecznością rządzili żydowscy oligarchowie: bogaci kupcy, dostawcy towarów na magnackie dwory, najemcy. Oni wybierali spośród siebie najbardziej wpływowych przedstawicieli do kahału, żydowskiej gminy regulującej kilka aspektów życia. Kahał zatrudniał rabina i wykorzystywał go aby wprowadzał ich własne świeckie decyzje wagą autorytetu religijnie wiążących przepisów. Żółkiewska gmina szczyciła się pokaźną liczbą barwnych rabinów, ale wszyscy byli słynni ze względu na swoje teksty (zwykle homiletyczne Derush) i postanowienia dotyczące konkretnych zagadnień prawnych znanych jako responsa (heb. She’elot u-teshuvot). Rabin sztetla sprawował władzę prawną, nie duchową. Zgodnie z umową zawartą z kahałem rocznie musiał wygłaszać tylko dwa, chociaż długie, kazania - podczas Szabasu przed Paschą (znanego także jako Shabbat ha–gadol) oraz w czasie Szabasu między Nowym Rokiem a Jom Kipur (znanego jako Shabbat Shuvah). Kto zatem wygłaszał cotygodniowie kazania? Kto był odpowiedzialny za przybliżanie sercom i umysłom Żydów ze sztetla cotygodniowych fragmentów Tory?
To zadanie należało do magida, kaznodziei, części taki zwanej wyższej inteligencji gminy żydowskiej. Zawierali się w niej także szochet (rzeźnik), mokhiakh (swoisty kaznodzieja), sofer (skryba i opiekun Tory), mohel (który przeprowadzał obrzezania), oraz oczywiście sam magid. Członkowie inteligencji byli zazwyczaj dobrze wykształceni, ale nie otrzymywali rabinackich święceń. Magid był zatrudniany przez kahał, dostawał między 0,5 a 2,5 złotego za kazanie, a jeśli gmina go lubiła, zatrudniano go na dłuższy czas i stawał się stałym kaznodzieją. Dopiero w XIX wieku uczeni rabinowie zaczynali głosić kazania w miejsce kaznodziei – na początku ponieważ społeczności nie mogły dłużej sponsorować tak wielu funkcjonariuszy gminnych, a w drugiej kolejności ze względu na ruch chasydzki. Okazało się, że kaznodzieje byli najważniejszymi posłańcami wieści chasydzkiej i ostatecznie dziesiątki gmin podążało tym nurtem. Ale byli także niechasydzcy kaznodzieje. Jeden z nich był także obecny w Żółkwi: Wolf Krantz.
Znany lepiej jako Magid z Dubna, Wolf Kranz jest prawdopodobnie najsłynniejszym żydowskim kaznodzieją wszech czasów. Swój pobyt w Żółkwi w latach 70. XVIII wieku spędził jako sponsorowany przez gminę magid, kazania wygłaszając oczywiście w jidysz. Pewnego razu Gaon z Wilna, bez wątpienia najbardziej wpływowy autorytet prawny spośród osiemnastowiecznych Żydów, zapytał go dlaczego tak bardzo lubi przypowieści i bajki. Czy nie byłoby lepiej w kazaniu przedstawić twierdzenie bezpośrednio? Powiedzieć Żydom prawdę, prosto w twarz! Cóż, powiedział Magid z Dubna, pozwól mi odpowiedzieć przypowieścią. Pewnego razu naga Prawda wędrowała ulicami sztetla poszukując jałmużny. Nikt nie chciał jej powitać, nikt jej nie wpuścił i nikt nie chciał jej rozpoznać. Była zdesperowana i przygnębiona, a jej życie było przykre. Pewnego razu spotkała Przypowieść, która zadała jej pytanie: co się z tobą dzieje, siostro? Prawda narzekała i płakała gorzko. Cóż, powiedziała Przypowieść, spróbujmy czegoś innego. Pożyczę ci moje ubranie, a ty się w nim przejdziesz w poszukiwaniu wsparcia i pomocy. Pasuje? Prawda się zgodziła. Kiedy tylko założyła ubranie przypowieści, wszyscy zaczęli się ku niej zwracać, każdy jej poszukiwał, witał ją i cieszył się z jej obecności, czując się podniesionym na duchu.
Zazdrościłem tego, że żółkiewscy Żydzi i ich wspaniała synagoga mogły się cieszyć przypowieściami Magida z Dubna. Jakby nie patrzeć te opowieści przetrwały dziesiątki wydań i stały się nieodłączną częścią żydowskiego folkloru. Podążając w ślady Magida z Dubna ja również postanowiłem, że opowieść o Żółkwi – statystyki, przekrój demograficzny, powstanie i upadek jej gminy żydowskiej – najlepiej będzie opowiedzieć w przypowieści, takiej, która bazowałaby na opowieściach o pojedynczych żółkiewskich Żydach. Przecież o miastach jakie odwiedzaliśmy stanowili ludzie, którzy w nich mieszkali – i ci, których spotkaliśmy po drodze – a nie historyczne miejsca i zabytki architektury.
*****
Następny poranek odnalazł nas w drodze z Lwowa do Brodów. Pogoda się pogorszyła, więc byliśmy przygotowani by osłaniać kamerę parasolem. Svetlana miała trzymać jeden także nade mną stojąc za kamerą. Rozwiązanie, z jakim żadne z nas nie czuło się dobrze. Brody powitały nas mżawką i lekkim letnim wietrzykiem.
Nieprzyjazna pogoda pasowała do smutnej historii, jaką mieliśmy opowiedzieć. Historii emigracji Żydów z Europy Wschodniej. Nikt z nas nie był wcześniej w Brodach, ale wszyscy się zgodziliśmy co do tego, że potrzeba nam było nagrań z trzech miejsc: centralnej ulicy handlowej Brodów, przez którą przewinęły się tysiące Żydów między 1881 do 1914, w tym co najmniej 12.000 od kwietnia do czerwca w samym tylko 1882 roku. Drugim miejscem miała być Wielka Synagoga w Brodach, nie tak dobrze zachowana, jak ta w Żółkwi, ale podobnie obronna i pompatyczna w siedemnastowiecznym stylu. Ostatnim miejscem miała być stacja kolejowa, przez którą szczęśliwi posiadacze paszportów zagranicznych i biletów na pociąg wyjeżdżali do Bremy i Hamburga, miejsc z których odpływały statki parowe do Nowego Świata.
Zdołaliśmy się rozłożyć z kamerą w pobliżu Wielkiej Synagogi ze zniszczonym przez wojnę piętrem, grubymi murami i wąskimi gotyckimi oknami. Jak się okazało staliśmy dokładnie na skrzyżowaniu kilku alejek parkowych łączących sklepy i domy w tej dzielnicy. Ludzie wciąż przechodzili za moimi plecami i za kamerą. Z pewnością uczyniliśmy ich przejście mniej przyjemnym, jednak żaden z mieszkańców Brodów nie zwrócił się do nas z jakąkolwiek nieuprzejmością, jakiej można się było spodziewać w tej sytuacji. Wręcz przeciwnie, przechodnie widzieli, że nagrywamy synagogę i pozdrawiali nas pro–żydowskimi i pro–izraelskimi sloganami. "Niech żyje Izrael", "Kochamy Żydów" i "Żydzi i Ukraińcy braćmi na zawsze". Cała ekipa filmowa, poza mną, była rosyjska, ale wszyscy w Brodach wydawali się być przekonani, że filmy były z Hollywood, Hollywood było żydowskie, więc wszyscy musieliśmy być Żydami. To było w równej mierze absurdalne, wzruszające i zabawne.
Wielka Synagoga w Brodach demonstrowała siłę i wagę lokalnej gminy żydowskiej, która w siedemnastym wieku ogłosiła się jako oddzielna od lwowskiej. Żydowska społeczność Brodów była wyjątkowo sławna, jak powiedziałem przyszłym widzom produkowanego filmu. Gmina mogła sobie pozwolić na to, by zaprosić i sponsorować najlepszych europejskich rabinów, ponieważ była zarządzana i fundowana przez kilka pokoleń najbogatszych żydowskich kupców międzynarodowych i bankierów galicyjskich – Heilperinów, Horowitzów oraz Katzennelenbogenów. Przez kilka wieków Brody były kluczowym punktem handlowym na głównym szlaku łączącym Paryż, Lipsk, Kraków i Berdyczów z Astrachaniem, Moskwą i Niżnym Nowogrodem. Bez zbędnej przesady, cały handel pomiędzy wschodnią i środkową Europą przechodził przez Brody, skutkując powstaniem liczebnie niewielkich, ale solidnych elit żydowskich.
Córki zamożnych rodzin były atutem w żydowskim świecie. Kupcy z gildii w Berdyczowie szukali żon dla swoich synów tylko w Brodach. Kiedy Odessa przyćmiła ważnością inne centra handlu w carstwie rosyjskim, elity Żydów galicyjskich się tam przeniosły i wybudowały piękną synagogę w stylu mudéjar (mauretańskim), znaną przez dwieście lat jako Synagoga Brodzka. Brodzcy wszelkich fachów – od Brodzkich– kijowskich magnatów cukrowych, do słynnego malarza Isaaca Brodskyego znanego z ekspresyjnych portretów Lenina, do laureata Nagrody Nobla – poety Josepha Brodskiego, skrzypka Adolfa Brodskiego, któremu Piotr Czajkowski zadedykował swój pierwszy koncert skrzypcowy – oni wszyscy byli potomkami Żydów z Brodów.
Brody padły ofiarą intensywnych bombardowań podczas II wojny światowej. Naziści wymordowali na miejscu około pięć tysięcy brodzkich Żydów, a pozostałe sześć tysięcy wywieźli do Bełżca lub na Majdanek. Bez żydowskich rzemieślników, agentów finansowych i kupców miasto zaczęło się staczać po gospodarczej równi pochyłej. To, co Polacy budowali przez stulecia, począwszy od Żółkiewskich i Sobieskich, z którymi się już poznaliśmy, przekształcających małe wioski w prywatne, rozwijające się miasta szybko zostało cofnięte przez władze radzieckie. Wystarczy zabrać Żydów z miasta, aby stało się wsią. Naziści próbowali, ale nie udało im się wysadzić synagogi, a główna ulica handlowa miasta wciąż chlubi się trzypiętrowymi domami kupieckimi w nowożytnym stylu stojącymi po obu jej stronach. Natomiast stacja kolejowa była przebudowana całkowicie w 1950 roku, ponieważ przedwojenna konstrukcja była zniszczona w czasie konfliktu. Ale samo miasto zachowało mgliste wspomnienie jej ważności, zwłaszcza ze względu na dwadzieścia czy więcej linii kolejowych, przypomnienie o wielkiej migracji.
Żydzi zaczynali emigrację z Rosji już w późnych latach 60. XIX wieku, ale we wczesnych latach 80. tego samego stulecia wielka fala emigracji z północnej Europy dotarła do Litwy, rozprzestrzeniła się po terenach Białorusi i w latach 90. dotarła na Ukrainę. Inspirujące listy od krewnych za oceanem oraz pogarszające się możliwości gospodarcze w szybko uprzemysławiającej się późnej carskiej Rosji kształtowały tendencje emigracyjne, podczas gdy skala przemocy wymierzonej w Żydów i ich własność we wczesnych latach 80 (pierwsza fala rosyjskich pogromów) zaczynała prawdziwie wypierać Żydów z Rosji. Alfred Ballin, niemiecki magnat dostawczy żydowskiego pochodzenia nie przerobił jeszcze swoich parowych statków towarowych na potrzeby przewozu tysięcy żydowskich podróżnych chętnych przenieść się do Ameryki. Niemieckie, brytyjskie i francuskie komitety pomocy społecznej nie zebrały jeszcze funduszy aby finansowo pomóc migrantom, a rosyjskie władze nie spieszyły się, aby wydać migrantom wart 25 rubli paszport. Niemniej jednak Żydzi pędzili ku leżącym przy granicy Brodom oddzielającym Austrię od Rosji, wszystko w poszukiwaniu ucieczki z kraju. W 1881 roku było ich 3.000, a w 1882 już 20.000. Do 1914 liczba Żydów, którzy przeszli przez Brody w drodze do Bremy i Hamburga wzrosła do 1.250.000.
Aby opowiedzieć tę historię przenieśliśmy nagrywanie na tory kolejowe. Zanieśliśmy kamerę, filtry i torby wzdłuż torów i ulokowaliśmy się po stronie przeciwnej do stacji. Zachmurzenie zanikało. Mogłem usiąść na nasypie pod torami. Pociągi przejeżdżały za moimi plecami, tocząc się powoli na zachód. Byłem gotowy na opowiedzenie historii gminy żydowskiej w Brodach, próbującej przyjąć tysiące uchodźców ze wschodu, bez paszportów i z resztkami pieniędzy, kiedy zobaczyłem zbliżającego się do nas ubranego w niebieską koszulę urzędnika stacji.
W tych stronach stacja kolejowa, tak jak i most, jest strategicznie istotnym miejscem. Aby używać mostu albo stacji jako tła dla filmu należało uzyskać specjalne pozwolenie od władz. W przeciwnym razie popełniało się wykroczenie przeciwko bezpieczeństwu państwowemu. "Macie pozwolenie na kręcenie w tym miejscu?" zapytałem ostrożnie Svetlanę. "Nie mamy". Patrzyliśmy jak krępy, rosły mężczyzna przeskakuje przez tory i podchodzi do nas z wolna. "Mamy problem" pomyśleliśmy wszyscy.
Z dwoma urzędnikami idącymi w jego ślady, wysoki mężczyzna wreszcie do nas dotarł. Byliśmy gotowi na to, że mogą nas stamtąd wyrzucić, a może nawet zaprowadzić na policję. Mężczyzna przedstawił się jako szef stacji i zażądał wyjaśnień. Kręciliśmy sceny na temat żydowskiej migracji z carstwa. Brody były znaczącym węzłem kolejowym dla wszystkich migrantów. 75% wszystkich wschodnioeuropejskich Żydów, którzy przybyli na Ellis Island w Nowym Yorku albo do Halifaxu w Kanadzie w późnych latach XIX wieku granicę przekraczało właśnie w Brodach. W przypadku kanadyjskich Ukraińców, liczby sięgały 100%.
Mężczyzna spojrzał na naszą czwórkę wyjątkowo podejrzliwie, rzucił okiem na kamerę, na nasz potężny trójnóg i zapytał jak tu dotarliśmy. Wskazując na nasze auto po drugiej stronie torów przy stacji powiedzieliśmy, że przynieśliśmy kamerę, sprzęt, wszystko w rękach, wzdłuż torów. Napięcie rosło. "Nie powinniście byli tego robić" powiedział mężczyzna. "Powinniście byli mi powiedzieć, podrzuciłbym wam parę osób, którzy pomogliby wam to wszystko targać. Powodzenia!" Odwrócił się i odszedł. Nie mogliśmy uwierzyć własnym uszom. Gdzie byli iście radzieccy biurokraci ze swoim idiosynkratycznym "nie"? Gdzie był ten zastraszony i zastraszający Homo Sovieticus? Gdzie był ten zachodnioukraiński rzekomy antysemityzm? I ta dobrze znana stereotypowa podejrzliwość wobec ludzi z Galicji? Coś musiało pójść nie tak na Ukrainie po roku 1991, bez wątpienia.
Mogłem jednak wygodnie usiąść na ostrych granitowych kamieniach nasypu kolejowego i opowiedzieć historię. Chociaż na pewien czas pociągi przestały jeździć, czułem przyspieszający puls torów w miarę cofania się w annały historii.
Czemu tak wielu Żydów lgnęło do Brodów w roku 1881? Jakie były ich oczekiwania i z czego wynikały?
Szybkie uprzemysłowienie carstwa rosyjskiego przyczyniło się do migracji bardziej niż jakikolwiek inny czynnik, nawet biorąc pod uwagę skalę przemocy wobec Żydów w latach 80. XIX wieku. Przemysł uczynił tradycyjne żydowskie zawody rękodzielnicze nieistotnymi. Żydowski kapelusznik, szewc, kowal czy krawiec nie mogli konkurować z gotowymi towarami, które stawały się ogólnodostępne w miarę rozwoju przemysłu w Rosji. Samozatrudniony rzemieślnik nagle ubożał i tracił pracę. Pojawienie się na rynku dawnych chłopów pańszczyźnianych, a obecnie wolnych ludzi powstrzymało jakiekolwiek szanse na karierę w handlu miedzy wsią a miastem, niepisany monopol Żydów od stuleci.
Co gorsza, wprowadzenie przez Rosję monopolu na wytwarzanie i sprzedaż alkoholu zrujnował ponad 100.000 żydowskich rodzin, które zarabiały na życie w tej branży, między innymi rodzinę Mary Antin, której wspomnienia o emigracji z Rosji były lekturą obowiązkową dla amerykańskich dzieci od 1913 do 1948 roku.
Większość emigrujących Żydów do Brodów dotarła z Litwy, Białorusi i Polski, a nie ziem, na których Żydzi cierpieli w pogromach. Większość chciała dostać się do Stanów Zjednoczonych. Mieli wrażenie, że Ameryka była goldene medine, złotą krainą, gdzie ulice były wykładane złotem. Odczytywane na głos listy od krewnych, którym się udało, chwalących się dostatkiem tylko dodawały siły temu mitowi. Olbrzymia popularność tłumaczenia The Discovery of America na jidysz autorstwa Jaochima Kampego, niemieckiego pisarza epoki romantyzmu, również miała w to swój wkład.
Większość Żydów wyjechała ze względu na trudności finansowe, a nie z powodu religijnych czy politycznych prześladowań. Większość emigrujących Żydów mówiła w języku jidysz i należała do tradycyjnej, niezasymilowanej warstwy społeczeństwa. Jedyną cechą gospodarczą, jaka ich charakteryzowała była mobilność zawodu. Krawczynie, garbarze, drwale, szewcy, kapelusznicy, zegarmistrze i złotnicy byli bardziej zdolni i skłonni podróżować. Zasymilowana inteligencja, lekarze, prawnicy, a także zubożali drobni handlarze zazwyczaj zostawali.
Religijne poglądy migrujących Żydów nie były bez znaczenia. Spośród tych, którzy wyjechali z Polski, Rosji czy Austrii większość była mniej lub bardziej tradycjonalistyczna, ale nie zasymilowania ani super-ortodoksyjna. Pobożni Żydzi ze sztetli w austriackim czy rosyjskim cesarstwie traktowali swoje miasto jako kehillah kedoshah, świętą społeczność, i uważali świat poza nim za erets gzerah, pustkowie, świat kataklizmów. Religijna populacja i jej funkcjonariusze – nauczyciele, rzeźnicy, skrybowie, rabini, kaznodzieje, studenci szkół talmudycznych – byli mniej skłonni udać się w drogę, niż żydowscy rzemieślnicy i wielu ludzi z dużych miast. Obawiali się odnaleźć daleko poza ramami pobożnej społeczności, co mogło poskutkować ich niezdolnością do podążania za zasadami judaizmu. Przywódcy spośród rabinów, w tym Mitnagdim (Żydzi litewscy, Litwacy) i Chasydzi nie popierali emigracji i próbowali wyperswadować emigrację Żydom ze swoich gmin odwołując się do zagrożonych standardów pobożności i ich żydowskiej tożsamości. Responsa rabinów w późnym XIX wieku odzwierciedlają ich rosnące obawy dotyczące gwałtownie rosnących liczb słomianych wdów, opuszczonych żon i podzielonych rodzin – skutków emigracji.
Rabin Israel Meir Hacohen Poupko, Hafetz Haim (Chafetz Chayim, u góry po lewej), wiodący przywódca rabiniczny był jedynym rabinem, który bezpośrednio odniósł się do zagadnienia. Twierdził, że emigranci pozostawali Żydami, nie byli opuszczeni przez Boga, nie powinni uważać się za teologicznie opuszczonych i wyłączeni z przykazań, ale powinni szukać sposobów, by kultywować swoją pobożność kiedy tylko możliwe. Uważał trwanie w tradycyjnej pobożności w "świecie kataklizmów" za odkupiające samopoświęcenie.
Pogromy w południowej części Strefy Osiedlenia służyły za pretekst, a nie przyczynę dla migracji. W czerwcu 1881 roku, po pierwszej fali pogromów, około 3000 Żydów ruszyło ku Brodom, usiłując dostać się za austriacką granicę. Dwóch wysłanników ze Stanów Zjednoczonych wysłanych aby rozwiązać problemy pomocy społecznej postarało się, aby 1200 Żydów mogło pojechać do Stanów, 800 do Palestyny, a reszta wrócić do domu. W roku następnym około 20.000 emigrantów wyruszyło do Brodów bez paszportów zagranicznych i od tamtej pory skala emigracji ciągle rosła. Większość Żydów próbowała dostać się gdziekolwiek poza Rosję, ale gminy Żydów europejskich nie chciały przyjąć w swoich państwach niezasymilowanych, tradycjonalistycznych, niecywilizowanych i mówiących w jidysz Ost Juden (Wschodnich Żydów) i szukały sposobów, aby przenieść ich gdzie indziej.
Emigracja była kosztownym przedsięwzięciem. Niemieckie i francuskie Związki Pomocy Wschodnioeuropejskim Żydom zebrały znaczące zasoby i czyniły starania, aby pomóc swoim braciom z Europy Wschodniej w dotarciu do Anglii, Kanady i Stanów Zjednoczonych. Emigranci musieli kupić bilety na parowiec z Bremy do Nowego Yorku, a bilet dla osoby lub grupy na pociąg z Mińska, Berdyczowa czy Wilna do Bremy czy Hamburga kosztował około 35 dolarów i musiał być kupowany oddzielnie. Organizacje pomocy społecznej w Europie Zachodniej mogły pomóc z tym pierwszym, ale nie z tym drugim. Żydowska gmina w Brodach teraz miała do czynienia nie tylko z ludźmi w podróży, ale także takimi, którym potrzebna była natychmiastowa pomoc. Nie było dziwne, że żydowskie organizacje gminne zwróciły się o wsparcie do austriackich władz.
Po przybyciu do Bremy i Hamburga emigranci musieli spędzić około dwóch tygodni w kwarantannie w specjalnych barakach oraz przejść kontrolę sanitarną. Potem spędzali kolejne dziesięć dni na pokładzie statku zanim dotarli do Bostonu lub Nowego Yorku. Parowce zostały w tym celu przebudowane ze statków towarowych i zaprojektowane głównie dla pasażerów od pierwszej do czwartej klasy. Większość podróżujących wschodnioeuropejskich Żydów mieściła się na górnym pokładzie albo w zatłoczonych kabinach dla pasażerów trzeciej klasy, w fatalnych warunkach sanitarnych. Nic dziwnego, że wielu tłoczyło się na wyższych pokładach parowców aby uniknąć smrodu niższych pokładów.
Odsetek wschodnioeuropejskich Żydów wśród emigrantów ciągle wzrastał. Od 1881 do 1889 roku Żydzi stanowili 4,3% wszystkich emigrantów przekraczających Atlantyk, a z nich 68% stanowili Żydzi z Europy Wschodniej. Od 1890 do 1914 roku Żydzi stanowili 9,4% wszystkich emigrantów przekraczających Atlantyk, a z nich 76% stanowili Żydzi z Europy Wschodniej. Co oznacza, że proporcjonalny stosunek Żydów wschodnioeuropejskich do wszystkich emigrantów w ciągu dziesięciu lat wzrósł dwukrotnie.
Fascynujące jest odkrywanie roli żydowskich więzi rodzinnych, które przez większość są uznawane za etniczny mit popularyzowany przez samych Żydów. Migracje pokazały, że za mitem kryje się głębsza prawda. Rozważcie to: 61% wszystkich biletów wykupionych dla Żydów zostało nabytych przez ich krewnych, podczas gdy tylko 29% wszystkich biletów kupionych przez nie–Żydów kupili krewni.
W przeciwieństwie do nieżydowskich emigrantów, Żydzi przekraczali ocean by zostać tam na dobre. Wysyłali pieniądze z powrotem, ale sami wracać nie zamierzali. Wiemy to z taką pewnością nie ze względu na podróżujące rodziny przybywające do Brodów z całym dobytkiem, ale ze statystyk, które są dość znaczące. 44% wszystkich żydowskich emigrantów stanowiły kobiety, podczas gdy spośród emigrantów nieżydowskich stanowiły one tylko 30%. Żydzi byli bardziej skłonni podróżować jako rodziny.
Czterej bracia Voronovowie i rodzice Marcusa Loewa odbyli podróż z rodzinami, na dobre. Ich zdolności jako przedsiębiorców, wymuszone krytycznymi warunkami ekonomicznymi ich rodziców, które starali się pokonac, i chęć do pracy jako grupa sprawiły, że Warner Brothers i Metro–Goldwyn–Mayer mogły powstać.
*****
Spędziliśmy siedem godzin nagrywając po angielsku i rosyjsku. Nikt nam nie przeszkadzał. W drodze z Brodów z powrotem do Lwowa Svetlana i jej ekipa zapytali mnie o moją migrację z Europy Wschodniej do Ameryki. Opowiedziałem im moją historię jako uczonego literatury porównawczej skupionego na hiszpańskim baroku i realizmie magicznym Ameryki Łacińskiej przekształcającego się w żydowskiego historyka. Co było szczególnie fascynujące w tej przemianie, to to, że tylko poprzez odkrycie swoich żydowskich korzeni i pozostawienie kraju urodzenia autor tego tekstu odkrył Lwów, Brody i Ukrainę, z pewną pomocą Hollywood i Żydów.
Yohanan Petrovsky-Shetrn
Northwestern University