Moje sześćdziesiąt lat życia w Wojsławicach 1879-1939
Mendel Szafer, Moje sześćdziesiąt lat życia w Wojsławicach 1879-1939, tłum. Monika Zabłocka, str. 69-95.
Moje wspomnienia zaczynają się tamtego lata, kiedy miałem trzy lata i mój ojciec zaprowadził mnie do Dawida mełameda, do chederu.
Było to w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku.[1] Możliwe, że tylko mi się wydaje, iż pamiętam dokładnie tę dumną minę, która wtedy malowała się na twarzy ojca. Prawdopodobnie widziałem później tę samą minę na twarzach wielu ojców w naszym miasteczku. Zdaje mi się teraz, że w domu wszyscy czuli się odświętnie. Zachwycano się nowymi spodenkami, w które mnie ubrano, nowym tałesem na koszulce, a to wszystko z okazji mojego pierwszego pójścia do chederu.
Ja również czułem się odświętnie i biegłem za ojcem, do którego wszyscy na ulicy się uśmiechali:
„Ha, prowadzisz już Mendla do chederu?!”
Nikt nie pytał do którego mełameda. Wszyscy wiedzieli, że ojciec prowadzi mnie do Dawida mełameda, u którego uczyły się wszystkie dzieci z miasteczka.
Mój świąteczny nastrój zniknął natychmiast, gdy tylko ojciec wraz ze mną wszedł do środka. Do ciemnego chederu, gdzie wokół dużego stołu siedziało około czterdzieściorga dzieci. Podniosła się dzika wrzawa. Jeden z dwu pomocników doskoczył do nas, zabrał mnie od ojca, zaprowadził do stołu i posadził na wysokiej ławce wśród rozdokazywanych dzieci.
Ojciec stał jeszcze chwilę i rozmawiał z mełamedem. Ale wkrótce wyszedł, nawet nie spoglądając w moją stronę.
Tacy byli wojsławiccy ojcowie. Rodzina była dla nich całym życiem, czymś najdroższym na świecie, ale tę miłość skrywali głęboko w sercu. Jednak z twarzy nie można było tego wyczytać. Przeciwnie, na obliczach wojsławickich ojców zalegała zawsze ciemna chmura finansowych trosk.
Kiedy dzisiaj widzę, w jaki sposób wychowywane są moje wnuki, zdaję sobie sprawę, jak dalece zmienił się świat. Czyż wypadało naszym ojcom rozmawiać, śmiać się, żartować z dziećmi? W naszym miasteczku wiedziano, że ojca należy się bać, okazywać mu szacunek.
Ojcowska miłość ujawniała się, kiedy dziecko, nie daj Boże, zachorowało. Jak na złość spotkało mnie to wkrótce po tym, gdy zacząłem chodzić do chederu. Dzisiaj rozumiem, że winna była temu ciasnota małego chederu Dawida mełameda. Wystarczyło, że jakiś chłopiec przeziębił się, złapał katar, dyzenterię, a zaraz zarażały się inne.
Nie wiem, czy w chederze byłem pierwszym, który zachorował. Prawdopodobnie długo chodziłem chory, aż w końcu padłem i zaniesiono mnie do domu. Mama i tato stali przy moim łóżku w kąciku, dotykając mojego czoła, a ojciec koił mnie dobrymi słowy i obiecywał prezenty, chorągiewkę z czerwonym jabłkiem na procesję w Święto Radości Tory, grzechotkę na Purim.
W wysokiej gorączce dotarły do mnie jeszcze jego słowa. Te przedmioty były marzeniem każdego chłopca w naszym miasteczku. Ojcowie jednak niewiele sobie z tego robili, nie przejmowali się marzeniami swoich dzieci. Dopiero kiedy dziecko zachorowało, ich serca zaczynały drżeć. W Wojsławicach nie było żadnego lekarza. Nie każdy mógł sobie pozwolić na wzięcie fury i wyjazd do Chełma. Tak więc często dzieci zabierały się z tego świata całkiem wcześnie, jedno z powodu wyrzynania się ząbków, a drugie tak zwyczajnie przez kurcze w brzuszku, ponieważ, zdaje się, nie było zadowolone z jedzenia mamy i nie chciało zestarzeć się w ciasnocie i biedzie.
W takie dni czułem miłość mojego ojca. Siadał przy mnie i opowiadał historie o miasteczku i o dziedzicach, u których pracował, o dekretach rozkazującym Żydom przechodzić na chrześcijaństwo. Opowieści o tych dekretach często się powtarzały. Słyszałem je wiele razy nie tylko od ojca, ale również poza domem, tak w chederze o zmierzchu, kiedy rebe szedł odmawiać popołudniową i wieczorną modlitwę, jak i w przedsionku bożnicy podczas długich zimowych nocy. Starzy Żydzi opowiadali o frankistach i dziedzicach, którzy byli żydowskiego pochodzenia.
Pomocnik
W chederze Dawidka mełameda stały dwie długie ławki, na których siedziały dzieci, a rebe uczył je czytać po hebrajsku i modlić się. Miał dwóch pomocników, którzy każdego dnia pomagali przyprowadzać dzieci. W deszczowe dni, kiedy w miasteczku zalegało głębokie błoto, pomocnicy nosili dzieci na plecach. W chederze pomagali także nauczycielowi uczyć pierwszaków, na tablicy z alfabetem pokazywali wskazówką i uczyli ich wielkich liter. Zdarzało się, że kiedy pomocnik przechodził do wytłumaczenia nam czym jest segol alef, segol mem[2], nagle na dworze rozlegało się przeraźliwe meczenie kozy: meeeeee!
Współczuliśmy pomocnikowi, który musiał z całych sił przekrzykiwać kozę. Dlatego migiem uczyliśmy się samogłoskowych znaków. Koza pomagała im wyryć się w naszej pamięci.
Pomocnicy prowadzili nas do kobiet w połogu na odmawianie nocnej modlitwy, dostawaliśmy za to okrągły groch, ziarenka, a czasami cukierki.
W owym czasie nie było w miasteczku ani jednego dziecka, które nie uczyłoby się u Dawidka mełameda. Później pojawił się nauczyciel najmłodszych, u którego uczyło się jednak tylko kilkoro dzieci.
Kiedy miałem sześć lat, poszedłem uczyć się Pięcioksięgu u Berela z trzema nosami. Tak go nazywano, ponieważ miał podwójny nos. Wydaje mi się, że nie byłem już wtedy jakimś tam dzieckiem, tylko małym Żydem, który dzielił wszystkie troski dorosłych. Dziecięce lata w Wojsławicach szybko przeminęły. Światło dzieciństwa rozbłyskiwało zaledwie na chwilę, jak słońce w zimowe dni, które wnet przykrywają ciemne chmury. Chciałem się bawić, ale rebe ze wskazówką trzymał mnie przykutego do ławki.
Nie miałem jeszcze siedmiu lat, kiedy nasz domek spłonął. Pożar objął również stodołę i wszystko poszło z dymem. Nie było czasu, by ratować nasze cztery krowy i dwa konie, które tam trzymano i które spaliły się żywcem.
Pożoga objęła połowę miasteczka i dziesiątki rodzin zostały bez dachu nad głową. Utkwiło mi w pamięci zawodzenie kobiet z rozczochranymi włosami, mężczyźni bez kapot, w samych tałesach, rozebrane, półnagie dzieci. Wydawało mi się że płonie cały świat i za chwilę przyjdzie Mesjasz…
Wiele dni i wiele nocy Żydzi w miasteczku krążyli przygnębieni. Dzieci w chederze opowiadały sobie historie o nocnym wędrowcu, co sprawiało, że na słuchaczy padał blady strach. Pamiętam, jak pokazywano mi Żyda, pogorzelca, którego razem z żoną i dziećmi ktoś przygarnął i dał schronienie. Opowiadano, że nocą we śnie wstaje on z łóżka i z zamkniętymi oczami chodzi po izbie, odryglowuje drzwi i zaczyna piąć się na dachy po równej ścianie. Nie wolno go było wołać, nie wolno rozmawiać, ponieważ kiedy zawołałoby się go po imieniu spadłby i mógłby się zabić.
Był w Wojsławicach Żyd, uważający się trochę za badacza gwiazd, myśliciela, który przepowiadał wielkie wojny. Jakieś gbury wyśmiewały się z niego, ale my, dzieci, z wielką powagą przysłuchiwaliśmy się jego przemowom, szczególnie w zimowe noce, kiedy w przedsionku bożnicy rozpalano w piecu, a dorośli Żydzi opowiadali sobie historie o żydowskich żołnierzach w carskiej armii, którzy służyli gdzieś na dalekiej Syberii; o wojnach, które wiszą w powietrzu; o byłych kantonistach[3], i o smutku matek i ojców, którym odebrano dzieci. Przez te opowieści długie lata wyobrażałem sobie te ostatnie spojrzenia, które matki posyłały zabieranym im dzieciom.
Takim opowieściom przysłuchiwałem się przeważnie w zimowe wieczory. Latem oddawaliśmy się najróżniejszym zabawom, tak że zapominałem o tych smutnych historiach. Biegaliśmy do lasu i nie baliśmy się żadnych dzikich zwierząt, niedźwiedzi i wilków, którymi nas straszono. Niektórzy opowiadali, że sami widzieli wilki i czasami byłem pewny, że jak jeszcze usłyszą, że my całą zgrają chodzimy do lasu, to wezmą nogi za pas i uciekną.
Las był głęboki i gęsty, ale ani razu nie natknąłem się tam na żadne dzikie zwierzę, widziałem tylko ptaszki, wiewiórki i brązowe szyszki, jak orzechy laskowe, które toczyły się pod stopami, ale nigdy nie myślałem, że z jakiejś kryjówki może wyskoczyć olbrzymi wilk i nas nastraszyć, więc nie rozglądałem się podejrzliwie na wszystkie strony.
Zimowe przyjemności
Ale zima w Wojsławicach to nie były tylko posępne i straszne opowieści. Gęsty śnieg, który tygodniami padał bez przerwy i okrywał całe miasto białą kołdrą, miał swój własny urok. Dziecięce serduszka zaczynały bić żywiej. Woźnice zamieniali swoje furki na sanie, które lekko sunęły po śniegu i cieszyły duszę słodkim dźwiękiem dzwoneczków. Wynajdywaliśmy gładkie, drewniane deseczki, przywiązywaliśmy je do podeszew butów i wyobrażaliśmy sobie, że to są łyżwy i ślizgaliśmy się po lodzie. Dla nas, dzieci, które już uczyły się Pięcioksięgu, była to największa przyjemność, słodka jak wszystkie inne podobne przyjemności. Szkoda tylko, że mieliśmy tak mało czasu i musieliśmy niecierpliwie czekać na piątek, kiedy nauka trwała nie więcej niż pół dnia; albo na Święto Chanuki, które było niezwykłym świętem. Modły odprawiano każdego dnia, nosiło się codzienne ubrania, chodziło do chederu, ale uczyło się tylko pół dnia.
Jeszcze przed Chanuką rebe, syn mełameda Mosze Dawida, zaczynał opowiadać historie o tym, czym jest Chanuka, jak Grecy napadli na Żydów w Ziemi Izraela, zbeszcześcili jerozolimską świątynię krwią zarżniętej świni i umieszczeniem bożka w Miejscu Najświętszym. Żydzi bohatersko walczyli, napadli na gojskich żołnierzy i wypędzili ich z Jerozolimy.
Rozumie się, że zachwycały mnie opowieści o żydowskiej odwadze, dniem i nocą widziałem przed sobą żydowskich bohaterów, którzy nadto byli pobożni i bogobojni, jak to z wielką radością chcieli zapalić światło w menorze ze szczerego złota, ale ostał się tylko mały dzbanuszek oliwy i wtedy Najwyższy uczynił cud, kropla oliwy wystarczyła na całe osiem dni.
Rebe opowiadał nam także o Chanie i jej siedmiu synach, którym cesarz, wróg Izraela, rozkazał porzucić wiarę i pokłonić się bożkowi ale żadne z nich tym żądaniom nie uległo. Z zapartym tchem słuchaliśmy o przebiegu każdego mężnego oporu przeciwko potężnemu cesarzowi. Głos rebego aż drżał z wielkiego uczucia, a ja nie mogłem powstrzymać łez w wielkiego przejęcia się losem dzielnych chłopców i bohaterskiej matki, która po zamordowaniu wszystkich swoich dzieci rzuciła się z dachu.
Ale nie przeszkadzało to naszym zabawom. I tak, kiedy zapadał wieczór, zaszywaliśmy się gdzieś w domu lub w przedsionku bożnicy i graliśmy w „drejdl”[4], na którym były wyryte cztery litery: „Nes gadol haja szam”.[5] Drejdle przeważnie robiono z drewna. W późniejszych latach były już drejdle z ołowiu, który wlewano do drewnianych form. Nie kręciły się one tak szybko i tak lekko jak drewniane, ale niektórzy wykazywali się nie lada biegłością, zręcznie dawali prztyczka dwoma palcami i drejdl zaczynał mknąć po stole ze zdumiewającą prędkością i kręcił się tak długo, aż upadał z „nes”[6] na górze.
Była w Wojsławicach szkoła, gdzie uczono czytać i pisać po rosyjsku, ale ojciec nie chciał mnie tam posyłać na naukę, mówił, że nie dość, że jestem łobuzem, któremu tylko zabawa w głowie, to brakuje mu jeszcze tego, by w rosyjskiej szkole wyrósł ze mnie goj!
Z gminy przychodziły papierki, w których żądano, by wysłano mnie do szkoły, ale tato je ignorował, aż pewnego dnia przyszedł żandarm, zabrał go i posadził w „kozie”.
„Koza”
Koza znajdowała się w drewnianym budynku obok gminy, na ulicy Uchańskiej. Była tam również remiza.
Pierwszą rzeczą, o której przyniesienie poprosił mnie ojciec zaraz o tym jak go zabrano, był tałes i filakterie. Kiedy później przyniosłem mu jedzenie i podałem mu je przez zakratowane okienko, zobaczyłem ojca okrytego tałesem i wstrząsnął mną zachwyt pełen bojaźni bożej. Oczy ojca jaśniały niezwykłym blaskiem. Wydawał się zatopiony w modlitwie i nie zamieniwszy ze mną ani jednego słowa, wziął ode mnie jedzenie i dalej modlił się melodyjnie zawodząc.
Poruszyło mnie to. Wiedziałem, że ojciec cierpi z mojego powodu, bo nie chce, żebym wyrósł na goja. W drodze powrotnej nie przestawało mi dźwięczeć w uszach echo jego modlitwy, które brzmiało jak błaganie i przestroga zarazem. Postanowiłem sobie wtedy, że będę dobry, pobożny i posłuszny ojcu we wszystkim, czego ode mnie będzie wymagał.
Tałes i filakterie były częścią postaci ojca. Zawsze widziałem, jak zabiera ze sobą worek z tałesem. Kiedy wyruszał na wieś kryć dachy chłopskich chat, stale nosił przy sobie ten worek, który, jak mi się zdawało, ważył pud[7]. Podczas wszystkich swoich wędrówek po wsiach wokół Wojsławic nie rozstawał się z workiem z tałesem i filakteriami. Takim znali go chłopi, którzy już wiedzieli, że nie rozstaje się on ze swoim tałesem w deszczu i zawierusze, w upale i mrozie. Nie dziwili się, kiedy mroźnego poranka widzieli go stoi na podwórzu owinięty w tałes i kołysze się, ponieważ w chłopskiej chacie, w której nocował, była ikona z krzyżem i tam nie chciał się modlić.
Dla chłopów z wiosek wokół Wojsławic nie było to niczym nowym, przywykli już do takich widoków żydowskich wędrowców, którzy podczas swojej znojnej tułaczki po wsiach ani razu nie zaniedbywali trzykrotnej modlitwy w ciągu dnia.
W późniejszych latach, kiedy mój ojciec już nie żył, starzy chłopi opowiadali mi o jego pobożności i uczciwości tak w pracy, jak i przy posiłku. Wiedzieli, że nie skosztuje on u nich żadnych potraw. Nosił ze sobą własny garnuszek, w którym gotował trochę postnych kartofli i wodę z cykorią i wychodził na zewnątrz, by odmówić błogosławieństwo.
W przedsionku bożnicy nie słyszano nigdy, by podnosił głos, siedział w kąciku i cicho odmawiał psalmy. Takim był również wśród Żydów w miasteczku, nikogo nie ranił grubym słowem, nie tknął nawet muchy na ścianie.
Recytowanie psalmów – to był jego zwyczaj w radosnym czasie, w szabat i święta, ale nigdy jego głos nie wyrył się tak silnie w moim sercu, w całym moim usposobieniu, jak wtedy, gdy usłyszałem, jak modli się w kozie, gdzie siedział z mojego powodu i wtedy poprosiłem Najwyższego, żeby dał mi siłę, by przeciwstawić się diabłu, który nakłania do grzechów wszelakich, takich jak ślizganie się i bieganie po lesie… To wszystko było sprawką szatana, który chciał mnie odciągnąć od studiowania Tory.
Hrabina
Po kilku dniach siedzenia w kozie ojca wypuszczono. Komendant ostrzegł przy tym, że jeśli nie pośle mnie do szkoły, to znowu go tu wpakuje i to na cały rok. Ojciec wysłuchał go w milczeniu i nie wyrzekł ani jednego słowa. Nawet nie myślał się poddawać.
Znów powrócił do pracy, do krycia dachów w spalonym miasteczku. Pożar dotknął przede wszystkim ludzi ubogich, którzy nie mieli możliwości, by się odbudować. Wówczas hrabina, która była wdową po starym hrabim, wzięła na siebie odbudowę ich chałup, zbudowania na nowo ich domostw, których dachy ojciec krył słomą. Pamiętam jak ojciec z wielkim entuzjazmem opowiadał o jej dobroci. Kiedy była mu winna kilka rubli, mój ojciec machnął ręką: „No, już, i tak też będzie dobrze”. Nie miał serca żądać od niej zapłaty po tym, jak wydała już tyle pieniędzy. Ale hrabina wpadła w gniew: „Aha, ty chcesz, jak widzę, pozbawić mnie połowy zasługi… To ci się nie uda”. Zapłaciła mu co do kopiejki.
Sława mojego ojca jako dobrego rzemieślnika dotarła daleko, aż do Chełma i Lublina. Panowie, u których kładł dachy z gontu, zachwalali go swoim krewnym w województwie lubelskim. Zdarzało się, że wzywano go do Lublina. Pamiętam, jak pewnego razu wrócił strapiony. Przed wjazdem do Lublina zatrzymali go żandarmi i nie pozwolili mu wjechać do miasta, ponieważ szalała tam cholera. Opowiadano później o ślubie, który odbył się na lubelskim cmentarzu i to zatrzymało zarazę…
Mój ojciec był jednym z nielicznych Żydów w Wojsławicach, którzy mieli okazję wyjechać aż do Lublina. Taka podróż była w miasteczku wielkim wydarzeniem. Wleczono się krytym wozem cały tydzień, a później opowiadano o wielkich bogaczach i ostatnich nędzarzach, którzy mieszkali w „klasztorze”, w najbiedniejszej okolicy. W Lublinie nie było jeszcze wtedy wodociągów, wszyscy chodzili brać wodę ze studni, i opowiadano, że wielki cadyk pobłogosławił tę studzienną wodę, by miała taką moc, żeby do ugaszenia pożaru wystarczyło kilka wiader. Kiedy w końcu zrobiono wodociągi, starzy ludzie kiwali głowami z wielkim żalem i mówili, że z tej całej maszynerii nic dobrego nie wyjdzie.
Mój ojciec należał do bełskich chasydów i mocno wierzył w bełskiego cadyka. To on kazał mu ożenić się z moją mamą! Po tym, jak wcześniej wziął sobie za żonę jej starszą siostrę i ona mu bezdzietnie odumarła, pozostała jeszcze siostra, która miała wszystkiego lat piętnaście i musiała mu dać chalicę.[8]
Ojciec pojechał wtedy do bełskiego cadyka, by porozmawiać o tym, co mu leży na sercu i dostał od niego radę i błogosławieństwo. Cadyk powiedział wtedy, że nie powinien brać chalicy, tylko ożenić się z dziewczyną.
Ojciec miał już wtedy ponad czterdzieści lat i mama urodziła mu czterech synów i cztery córki.
Zdarzyło się, ze w domu ciężko zachorowało dziecko i ludzie poradzili ojcu, żeby pojechał do Lublina i sprowadził stamtąd sławnego doktora Teca, który jakoby dokonywał cudów, ale ojciec postanowił, że lepiej pojechać do bełskiego cadyka i był pewien, że jego błogosławieństwo pomoże dziecku wyzdrowieć.
W tamtych czasach ludzie u nas w Wojsławicach uważali Lublin za największe miasto po Warszawie. Nie pamiętam ani jednego przypadku, żeby ktoś w tamtych czasach musiał jechać do Krakowa czy Łodzi. Przeciwnie, zdarzało się, choć raczej rzadko, że jeżdżono do Lublina , a nawet do Warszawy, a później przekazywano sobie cudowne opowieści, rodem ze starego domu nauki, o rabbim Jehudzie Lejbie Eigerze, którego dziadek, rabbi Akiwa, miał ośmiu synów i siedem córek.
Spośród opowieści, którym jako dziecko przysłuchiwałem się w przedsionku bożnicy, najbardziej przejąłem się historią, którą Żydzi po powrocie z Lublina opowiadali o reb Lejbele, który był cadek tmim[9]. Miał on w zwyczaju każdego ranka i każdego wieczoru przechadzać się wśród biedoty, która otaczała bimę aż do drzwi, i w obu rękach założonych do tyłu, trzymał pieniądze, żeby każdy biedak brał tyle, ile chciał i nie musiał się przy tym wstydzić.
Przy modlitwie reb Lejbele nie kołysał się i nie podnosił głosu, ale każdy, kto stał w pobliżu, czuł jak wszystko w nim wrze, a krew w żyłach kipi z wielkiego uniesienia.
Z wielką nienawiścią chasydzi opowiadali, jak reb Lejbele odszedł od swojego teścia, zaciekłego misnageda[10], i zaprzyjaźnił się z młodzieżą z domu nauki Widzącego. Kiedy umarł padał gęsty śnieg, ale to nie powstrzymało tysięcy ludzi, którzy szli za jego trumną.
Najlepiej takie historie opowiadał stareńki Wolf Nisls. Pamiętał niezliczone opowieści, których wiele lat temu wysłuchiwał w domu u swojego ojca i swojego dziadka, i opowiadał te historie z takim żarem, jakby to wszystko wydarzyło się nie dawno, dawno temu, ale tutaj, zaledwie wczoraj.
Opowiadał o dekrecie, który dziedzic, właściciel miasta i okolicznych wiosek, ogłosił, nakazując w nim, by Żydzi przechodzili na chrześcijaństwo. Kiedy Żydzi nie chcieli mu się podporządkować, wypędził ich wszystkich z Wojsławic. Dopiero po długim czasie, gdy zobaczył, jak jego włości zubożały przez to, że nie było komu handlować, wysłał posłańców, żeby odszukali jego Żydów i sprowadzili ich z powrotem. Za własne pieniądze odbudował zniszczone domy, a wtedy odżyły również okoliczne wioski.
Żydzi w Wojsławicach zajmowali się także rzemiosłem, byli malarzami i szklarzami, szewcami i krawcami, a według tego, co przekazywano sobie w chederze, byli wśród nich również ukryci sprawiedliwi, lamedwownicy[11], na zasługach których opierał się cały świat.
Na wsi
Szkolne lata zbliżały się ku końcowi. Miałem dwanaście lat i czułem się już jak dorosły. Ojciec, po prawdzie, chciał, żebym się dalej uczył, ale cheder już mi się znudził. W dzień targowy wymykałem się i kręciłem wśród chłopskich zaprzęgów. Robiłem smyczki z końskiego włosia, ale sam go nie wyrywałem, a nawet nie mogłem patrzeć, jak robią to inni, żal mi było zwierząt… Lubiłem raczej patrzeć, jak młodzi szejgece[12] ujeżdżają koniki, małe, zwinne koniki, które spod kopyt wyrzucają całe tumany kurzu.
Ojciec widział, że nie chcę się już dalej uczyć, zabrał mnie więc ze sobą na wieś, żebym mu pomagał w pracy. Wtedy poznałem ojca bliżej. Mówił do mnie jak do dorosłego i widziałem jak ciężko haruje na utrzymanie. Taki pozostał w mojej pamięci, otwarty, prawy i mocny człowiek. Z podwiniętymi połami szedł drogami, wędrował po wsiach, od jednej chłopskiej chaty do drugiej i wszędzie wieśniacy przyjmowali go z otwartymi ramionami. Naprawiał im dachy, zabezpieczał od deszczu, i choć uczciwie wykonywał swoją pracę, to nie zawsze dostawał zapłatę.
Cały tydzień żył o kawałeczku czarnego chleba z cebulką czy rzodkiewką z odrobiną soli. Kiedy pracował na pańskim dworze pił czasami szklankę mleka prosto od krowy, której dojenia sam pilnował.
Pracując w wiosce, w której mieszkały żydowskie rodziny, ojciec szedł do nich po robocie, rozmawiał, słuchał nowin i narzekał na dolę Żyda w zabitej dechami dziurze, wśród samych gojów.
Pewnego razu pracowałem razem z ojcem w chłopskiej zagrodzie w Ostrowie, kryliśmy tam dachy gontem. Jeszcze po drodze tato powiedział mi, że mieszka tam reb Zajnwel Ostrower, wielki uczony i człowiek bojący się Boga, który do tego ma gorące żydowskie serce. Ojciec mówił o nim z wielką miłością i entuzjazmem, czekał tylko, by skończyć pracę i iść prosto do Zajnwela.
Gdy tam szliśmy było już ciemno. Tato rozmyślał o rachunkach z ostrowskim dziedzicem, i nie dochodziło do niego szczekanie psów, ale nagle z jakiejś furtki wyskoczył wielki, kudłaty, brązowy pies i skoczył prosto na moje ramię… Zmroziło mi krew w żyłach i nie mogłem krzyczeć, gardło miałem ściśnięte. Ale ojciec dosłownie chwycił psa za kark, swoją silną ręką ścisnął mu gardło i rzucił go z powrotem przez furtkę.
Spotkaliśmy Zajnwela siedzącego nad Gemarą, a z moim ojcem weszły radość i wesele. Na wsi cieszono się z każdego napotkanego Żyda. W mojej pamięci pozostały urywki rozmów, które reb Zajnwel prowadził z moim ojcem. Reb Zajnwel mówił, że Żyd na wsi jest samotnym człowiekiem. Choć był on ruchliwym, młodym, drobnym człowieczkiem z płonącymi oczyma i przejście kilku wiorst do miasteczka nie było dla niego żadnym problemem, to wydawało mu się, że żyje poza żydowską społecznością. Wśród Żydów, mówił, człowiek czuje się jak w domu. Chodzi się na targ, do domu modlitwy, ucina pogawędkę, coś ogląda. Uczeni siedzą i studiują, młodzi ludzie rozmawiają o sprawach zwykłych i o nowinach. To jest całkiem inne życie.
Żyd na wsi, nawet kiedy mieszkał z ojcem i matką, z całą rodziną, zawsze był jakby sierotą… Żyd z żydowska duszą, po żydowsku odziany cały rok żył wśród gojów. Gdzieby nie spojrzał, wszędzie widział tylko wieśniaków z wieśniaczkami. Wszystkie chaty są proste, mają gliniane ściany, małe okienka i dach ze słomy. Reb Zajnwel był także uczonym i zawsze siedział i studiował, jego żona prowadziła sklepik, ale wieczorem, kiedy dochodził tu dźwięk kościelnego dzwonu, robiło się ciężko na duszy.
Również ja poczułem ten smutek, kiedy przychodziło nam pozostać na noc we wsi, i to zarówno wtedy, gdy byłem chłopcem, jak i w latach późniejszych. Przypominały mi się zasłyszane opowieści o Żydach, Żydówkach, którzy się ochrzcili, o matkach, które popadały w szaleństwo, ponieważ ich córka uciekła z jakimś szejgecem i ochrzciła się.
Do dziś jeszcze dźwięczy mi w uszach ten przejęty ton, którym mama opowiadała mi o żydowskiej rodzinie na Majdanie. Mieli krowy, wyrabiali masło i ser, wozili to wszystko do miasta razem z ogórkami i kartoflami z własnego kawałeczka pola. Mieli córkę, Perele, z długim blond warkoczem i jasną twarzą, aż radość brała, gdy się na nią patrzyło. Do wsi przyjechał młody pisarz gminny i gdy tylko ujrzał Perele od razu się w niej zakochał. Ciągnęło go do niej, a Perele – zapomniała, że jest żydowskim dzieckiem… Pewnego razu, kiedy rodzice poszli na piechotę do miasteczka ze swoimi towarami,Perele zabrała to, co było w domu i uciekła ze wsi razem z pisarzem. Chciała się ochrzcić i porzucić swój naród i kraj.A tymczasem ukryto ją w klasztorze.
Moja mama głęboko wzdychała, gdy opowiadała o płaczu i lamentach rodziców, gdy wrócili do domu i dowiedzieli się, co zrobiło ich dziecko. W tych prostych ludziach, którzy całe życie zajmowali się swoją trzódką i kawałeczkiem pola i nie pozwalali córce nawet miesić ciasta w dzieży, bo grzechem byłoby skalać jej piękne ręce pracą, wezbrał wtedy jakiś smutek i straszliwy ból. Niemal oszaleli.
Jednak gdy minęło kilka pierwszych dni, zaczęli przemyśliwać, jakby ją stamtąd wydostać. Postanowili sprzedać dom i wszystko, co mają, żeby ratować duszę córki. Tak też zrobili, ale to wszystko razem nie wystarczało. Żydzi w miasteczku zebrali więc trochę pieniędzy, dziewczynę wykradziono i wywieziono daleko, daleko do jakiegoś żydowskiego miasteczka. Tę część roboty wykonali goje i tylko kilku Żydów wiedziało, kto to zrobił. Ale była to tajemnica, której święcie strzegli, ponieważ złapano by tych gojów i opowiadano, że to Żydzi ich przekupili i mogło by, Boże broń, dojść do pogromu. Rozpowiadano więc, że Perele pożałowała tego, co zrobiła i sama uciekła z klasztoru.
Żydzi z okolicznych wiosek byli bardzo związani z miasteczkiem i przez te wszystkie lata uważano ich za swoich. Na szabat wielu z nich przybywało do miasteczka. Szli do łaźni, wspólnie się modlili, świętowali szabat i nocowali u krewnych. Byli też tacy, którzy całe życie siedzieli na wsi, ale zupełnie nie przypominali wiejskich Żydów. Żenili się na wsi, odsiadywali swoje sześć lat kestu[13] ,a później zdarzało się, że teść zachorował i zięć musiał brać na siebie obowiązek zarobku, stojąc w sklepiku. Handlował zbożem i już zostawał na wsi. W sercu, w usposobieniu taki młody człowiek pozostawał miastowym, odmawiaczem psalmów, studiującym Gemarę, a kiedy udawało mu się wyrwać do miasta, była to dla niego radość największa. Każdy miastowy Żyd, który przybywał na wieś, wstępował do swojego domu, opowiadał ostatnie nowiny z miasteczka i dowiadywał się, co słychać na wsi, u chłopów, z którymi żyło się razem przez lata, jak ze swoimi, interesował się wszystkim, co wydarzało się w ich rodzinach, dzielił z nimi smutek po krowie, która przepadła; dawał towary na kredyt i nie upominał się o należność, kiedy ich sytuacja materialna był ciężka; pomagał im urządzać wesela i święta. Także chłopi znali każdego Żyda z miasteczka i okazywali zrozumienie dla jego radości i trosk.
To naprawdę zdumiewające, jak ci sami chłopi wiele lat później mogli pozostać obojętni na żydowski los, dawali się podburzać endeckim agitatorom. A potem, kiedy weszli Niemcy i na Żydów zaczęły spadać najstraszliwsze ciosy i groziła im śmierć i zniszczenie, ci sami chłopi nie okazali żadnego współczucia, najmniejszej chęci pomocy, a wielu z nich brało udział w Zagładzie Żydów, z którymi przez tyle lat razem żyli, razem dorastali i znali wszystkie ich potrzeby.
Wielu chłopów dobrze znałem z tego, że przybywali do nas w dzień targowy, przychodzili do nas do domu. Mój ojciec podejmował ich wiśniówką, a oni pili z glinianych kubków, które im ojciec podawał i aż przytupywali z zadowolenia. Mama częstowała ich bułką, którą sama upiekła. Chłopi prztykali palcami w powietrzu i skakali wokół ojca jak capy. A kiedy my wchodziliśmy do chłopskich chat, radośnie się wydzierali, wrzeszczeli i zwoływali swoich sąsiadów: „Hej, bratcy dobryje, Szmuelke przyszedł…”
Gromadziło się zaraz kilku chłopów o pooranych twarzach, osmalonych słońcem, sziksy[14]w czystych, lnianych koszulach. O silnych, opalonych rękach i stopach. Kiedy po raz pierwszy przyszedłem z ojcem do wsi, trochę się przestraszyłem zbiorowiska tylu szejgeców. Bałem się, że ot, zaczną się czepiać moich pejsów. Ale oni stali, może czekali, aż każe się im bić Żydów, widziałem, że starsi wieśniacy rozjaśniali się na widok mojego ojca, stali przez chwilę bezradni i rozczarowani. Jeden z chłopów wykrzyknął: „Pidem tanciwate!...” I po prostu puścił się w tany. Kilku chłopów zatańczyło naprzeciw niego i pociągnęło ze sobą sziksy i szejgeców.
Wydawało mi się, że ojciec stoi zakłopotany, zagubiony. Ale nagle zerwał się z miejsca i ruszył do kozaczoka.
Chłopi, szejgece i sziksy przerwali swój taniec, stali zadziwieni, ktoś wykrzyknął z podziwem: „Ech, nasz Żyd… Nasz Szmuelke…” Inni wilgotnymi językami oblizywali spragnione usta, uśmiechając się jeden do drugiego. Mnie prawie nie zauważali i wydawało mi się, że ci wszyscy goje są naprawdę dumni z mojego ojca.
Wiele obrazów dobrego sąsiedztwa, zwykłego ludzkiego braterstwa staje mi przed oczyma i przypominam sobie te dziesiątki lat wspólnego życia wśród wojsławickich Żydów z naszymi chrześcijańskimi sąsiadami z miasteczka i wiosek, ale gdy nadeszła godzina próby, wszyscy ci goje dołączyli do naszych katów i morderców.
Żydowska samoobrona
To było w latach dziewięćdziesiątych[15], kiedy Rosjanin bił się z Japończykiem i w wielkiej Rosji było niespokojnie, kotłowało się i wrzało od strajków, demonstracji, a także od pogromów. W Wojsławicach Żydzi mówili, że nadchodzi taki czas że nikt nie będzie pewny swojego życia. Co moje, to twoje, a co twoje, to moje: w biały dzień wszystko zostanie postawione na głowie i byle kto będzie mógł to zrobić, jeśli tylko zechce…Chłopi na wsiach zaprzestali pracy. Opowiadano, że gdzieś u dziedzica podpalono spichlerz… A to wszystko jeszcze nic w porównaniu z tym, co zgotowano tej garstce Żydów w miasteczku. Z przerażeniem w oczach przekazywano sobie, że obdarta hałastra napada na żydowskie miasteczka, rabuje sklepy, domy i morduje wielu Żydów. Jone Szucht mówił w przedsionku bożnicy, że chłopska furia nie ma granic, kiedy zerwie się z uwięzi. Mordują dzieci na oczach ich matek, wyrywają mięso z żywych ciał i poddają Żydów wszystkim możliwym torturom.
Było wówczas w miasteczku kilku młodych ludzi, którzy powiedzieli: „Nie, nie damy się wyrżnąć jak owce”. Ci sami młodzi ludzie, którzy bali się iść do wojska, brali się teraz za ostrzenie długich noży, zbieranie ciężkiego żelastwa i drągów, żeby bronić miasteczka przed pogromem. Opowiadano, że szeptali oni z żydowską dziewczyną, która miała reputację rewolucjonistki i przed którą wiejskie szejgece czuły wielki respekt. Matki mówiły, że zamieszkał w niej diabeł, który namawia ją, żeby obaliła rosyjskiego cara…
Rozumie się, że wachmistrz z dwoma stójkowymi, którzy byli w miasteczku, mieli na nią oko i w końcu ją aresztowano. Wachmistrz obwieścił, że teraz w mieście będzie spokój, ponieważ nie będzie komu podburzać chłopów. Wszelkim tumultom, powiedział, winna jest ta panna. Ale okazało się, że miała ona towarzyszy w Wojsławicach, w Uchaniach i w Grabowcu. Spotykali się w tajemnicy, rozdawali ulotki na wsiach wśród szejgeców. Zaczęło się robić niespokojnie. Wśród gojów w miasteczku i na wsiach pojawili się podejrzani osobnicy, którzy podżegali przeciwko Żydom i w Wojsławicach każdego dnia przygotowywano się na dzień sądu. Część mieszkańców uciekła do innych miasteczek, ale nic im to nie dało, ponieważ tam było jeszcze gorzej. Większość jednak pozostała, a chłopcy stwierdzili, że trzeba się przeciwstawić. Młodzi ludzie o gorących sercach nie chcieli pozwolić, żeby ich rodziny poszły na tułaczkę, a goje mieli wolą rękę, by rabować i mordować. Zebrano się w przedsionku bożnicy i rozdzielono między siebie role, kto powinien ze swoją grupą ukryć się na drodze uchańskiej, kto na grabowickiej, a kto na targu. Ludzie uzbroili się w kije, żelazne pręty i noże, i czekali.
W domach starsi rozmawiali ze sobą ukradkiem tak, żeby dzieci nie słyszały: „Nadchodzi… Co począć? Śmiertelne niebezpieczeństwo zbliża się do targu…” Z ucha do ucha, z ust do ust podawano sobie nowiny i plotki, domysły i pogłoski i znowu to samo: „Dzisiaj, rano przyjdzie, nowe nieszczęście… Kto wie, co to będzie i czym to pachnie?...” Przestano chodzić na wieś.
Okazało się, że chłopi na wsiach wyczuli, że Żydzi szykują się, aby ich powitać. Także do policji dotarło, że Żydzi nie dadzą się zabić. Z Chełma nadeszły posiłki i komendant powiedział, że nie ma się czego bać. Żydzi jednak na niego nie liczyli. Dziesiątkami dołączali do walecznych młodych ludzi, którzy uważali, że w dzień targowy wszystkie żydowskie kramy muszą być otwarte. Nie wolno pokazać gojom, że się ich boimy. Chasydzcy chłopcy, młodzi ludzie na keście wyszli razem z rzemieślnikami i furmanami. I wszystkie miejsca pełne były broni takiej jak dyszle, sękate kije, żelazne pręty i siekiery. Kramarzom udzielił się duch walki i śmiało wystawiali towary na swoich straganach. Chłopi zaraz to zauważyli i ich odwaga w mig stopniała. Widziano, jak część chłopów zaczęła z powrotem kłaść na wozy worki, które przygotowali na obiecane łupy; wstydzili się spojrzeć żydowskim kramarzom w oczy. Gdzieś w krzakach rosnących przy targu kilku szejgeców próbowało wywołać zamieszki, ale zaraz zostali oni otoczeni przez grupę chłopaków, wśród których znalazł się mój najstarszy brat, Herszel. Po pierwszych razach szejgece wzięli nogi za pas. Na ich wrzaski zaraz pojawili się żandarmi i zabrali się do szukania… żydowskich siepaczy.
Tamtego targowego dnia zapłata była niewielka. Okazało się, że chłopskie przygotowania poszły na marne… Po doznanym niepowodzeniu wieśniacy szybko wrócili do swoich wozów, zaprzęgli konie i wyjechali ze spuszczonymi głowami.
Bóle porodowe Mesjasza
Miasteczko odetchnęło, ale nastroje tym samym jeszcze się nie uspokoiły. Wszelkiego rodzaju plotki i pogłoski o niepokojach wciąż krążyły w powietrzu. Od podróżnych i furmanów, od tych, którzy chodzili na wieś i od włóczęgów słyszało się wiele najróżniejszych opowieści o strajkach i buntach. Wspominano także o carze, ponieważ zrzucono go z tronu, tymczasem jednak cierpieli Żydzi. Naczalstwo brało odwet na Żydach, ponieważ wśród buntowników było wielu Żydów. W Wojsławicach Żydzi nie mogli zrozumieć, po co pchać nos w gojskie sprawy? Dlaczego Żydzi muszą mieszać się w cesarskie interesy i leźć prosto w ogień? Żydzi w Wojsławicach szukali chleba i sposobu na zachowanie żydowskości. Wciąż tęsknili i czekali na zbawienie, na wybawienie od gorzkiego wygnania i bólu. Modlili się o to, by stać się godnymi usłyszenia szofaru Mesjasza i wyjazdu do Ziemi Świętej.
W latach mojego dzieciństwa wiele słyszałem o „końcu świata”. Chłopcy z chederu powtarzali to, co usłyszeli od starszych, w domach i w bożnicy, że w Jerozolimie kabaliści zgodnie wyliczyli, że ten nowy rok może być rokiem „końca cudów”. Rokiem, w którym pojawi się sprawiedliwy wybawiciel i dla całego Izraela zajaśnieje odrodzenie.
Gdzieś na świecie podkładano ogień, narody prowadziły wojny, robotnicy strajkowali i demonstrowali. Również w Wojsławicach pojawiły się obce twarze. Dorośli wiedzieli kim są ci ludzie, ale unikano mówienia o nich na głos, pachniało to donosem i niebezpieczeństwem. Ale zdziwienie i złość stały się jeszcze większe, gdy dowiedziano się, że wśród „buntowszczików” znajdują się również Żydzi z okolicznych miasteczek i wymieniano nawet ich nazwiska, na ucho, w tajemnicy…
Mówiono, że w Petersburgu, w Warszawie, a nawet w Lublinie i Chełmie płonie piekło… Szerzy się anarchia, schodzi się z prostej drogi, a zuchwalstwo młodych nie ma granic… Kto wie, może jest to znak mesjańskich bólów porodowych i zbawienie już się zbliża? Na razie jednak to wszystko nie ma sensu. Bełscy chasydzi mówili, że ludzie ciężko grzeszą przeciw prawu… a do czego to doprowadzi?
Dziwne, ale większą część pogłosek i plotek o tym, jak to na świecie wszystko staje na głowie, przynosili chasydzi, kiedy wracali z dworu cadyka. Częściej niż o cudach opowiadali w tamtym czasie o pladze rozwiązłości, która szerzyła się nie tylko wśród „oświeconych”, ale także wśród prostych, zwykłych ludzi, wśród biedaków, którzy zaczynali zrzucać z siebie brzemię żydowskości.
W Wojsławicach znów się zagotowało za sprawą dziewczyny, córki pracującego na wsi Żyda, która się ochrzciła. W przedsionku synagogi pocieszano się, że gdzie indziej jest jeszcze gorzej. Opowiadano sobie straszliwe historie o tym, co się wyprawia w Warszawie. Mnożyli się tam, chrońcie nas Niebiosa, apostaci i apostatki. Siali zamęt wolnomyśliciele, lekkoduchy i dopuszczano się czynów, których się nie czyni[16], a których nazwy nawet nie przejdą przez usta…
Pewnego razu ojciec zabrał mnie do cadyka na wieczorny posiłek kończący szabat. Na początku wszystko wyglądało radośnie. Śpiewano chasydzkie pieśni, ale nagle ktoś począł opowiadać o prostych ludziach, którzy chodzą krętymi drogami i popełniają złe uczynki. Czeladnicy i szwaczki w Chełmie mają brzydki zwyczaj zbierać się i buntować przeciwko carowi. Ktoś powiedział, że publicznie sprofanowali szabat. A jeszcze większe nieszczęście będzie z tego, że zaczęli oni spotykać się z szejgecami i sziksami. Szatan złapał ich w swoje czarne, posępne sieci i zwodzi.
Widzę przed sobą twarz starego cadyka reb Meira – Fajwla, jak przysłuchuje się tej przemowie, którą Icie Tojber wygłaszał z wielkim przejęciem. Cadyk pogrążył się w myślach i w tym samym czasie, jak mi się wydawało, z jego oczu popłynęły łzy. Zrobiło się cicho. Serce we mnie zamarło ze strachu przed wielkim niebezpieczeństwem, które zawisło nad żydowskimi głowami. Nagle w tej ciszy rozległ się głos cadyka, a jego słowa wyryły mi się w pamięć i pozostały w niej aż do dzisiaj:
„Drzewo Izraela to dobre drzewo, silne drzewo i wydaje ono piękne, drogie owoce. Ale cóż z tego? Do kilku owoców wpełzły robaki i owoce się zepsuły. Czasami niedojrzałe owoce spadają na ziemię. Ale samo drzewo to dobre drzewo, bowiem jego korzeń jest głęboki”.
Byłem wówczas bardzo młody i oczywiście myślałem, że razem ze wszystkimi dorosłymi zrozumiałem mowę cadyka, którą ojciec powtarzał później w domu przy każdej okazji. Cadyk zobaczył, że wszyscy z przejęciem słuchają jego słów i mówił dalej:
„Kiedy czasem kilku Żydów spada z drzewa Izraela, nie trzeba się tym przejmować. Trzeba każdego upadłego ratować, ponieważ w końcu nadejdzie dzień, kiedy otworzą oczy i zrozumieją, że wszystko, co zrobili, uczynili z powodu głupoty. Wstępuje w nich duch szaleństwa, czasami z nadmiaru dobrego, czasami z pragnień i ciężkich zgryzot. Potem przychodzi żal i pokuta i chcą naprawić to, co zrobili, tylko nie wiedzą jak. Dlatego nie należy się od nich odwracać, tylko pogrzebać”.
Ale wśród młodzieży w Wojsławicach mało kto schodził na złą drogę. A jeśli już dochodziło do tego, że ktoś zostawał wciągnięty w szeregi buntowników, którzy w tajemnicy przybywali do miasteczka, to musiał się stąd szybko wynosić, wyjeżdżać do większego miasta, do Lublina albo do Warszawy. Jego rodzice zielenieli i żółkli ze zmartwienia, a w domu nauki uważano, by nie wymieniać imienia zdeprawowanego chłopaka, żeby nie sprawiać przykrości jego ojcu.
Najbardziej obawiano się tego, by córki nie zaprzyjaźniły się z jakimś szejgecem i koniec końców nie przeszły na chrześcijaństwo. Powiadano, że bierze się to stąd, że dziewczyny ciągnie do tańców i łajdaczenia się. Pamiętam rodzinę, której przytrafiło się to nieszczęście. Braciszek apostatki uczył się ze mną w chederze Berela mełameda. Przez cały tydzień chłopiec nie przychodził do chederu. W domu obchodzono żałobę po apostatce. Kiedy wrócił był biały jak ściana, a oczka miał takie, jak u przestraszonego psiaka. Początkowo nie chcieliśmy z nim rozmawiać, brzydziliśmy się nim jak trędowatym.Ale później w domu nauki zobaczyliśmy, jak rabin urządza dla jego ojca pogrzeb, stara się ukoić jego serce. Pocieszał, że nie należy tracić nadziei, więc zaczęliśmy kolegować się z tym chłopcem, wciągać go do zabawy, a w jego obecności nigdy nie rozmawialiśmy o apostatach.
Jak ciężko i gorzko by nie było, stary rabin robił wszystko, żeby Żydzi w Wojsławicach nie popadali w desperację, żeby z całych sił starali się stać na własnych nogach i nie załamywali się z powodu rozmaitych dekretów i niebezpieczeństw, które czyhały ze wszystkich stron.
Wojsławiccy Żydzi słuchają wieści o doktorze Herzlu [17]
Imię, które początkowo, choć niezbyt długo, wojsławickim Żydom było nieznane, dalekie i obce, nagle stało się czymś oczywistym w ustach każdego z rodziny i krewnych, który je wymawiał. Niektórzy robili to z entuzjazmem, a niektórzy z pogardą okraszoną przekleństwami.
W domu nauki i na targu, nawet uczniowie w chederach mówili i opowiadali o doktorze Herzlu i jego działaniach na rzecz ustanowienia żydowskiego państwa w Ziemi Izraela; z listów i pogłosek, różnymi drogami, prostymi i okrężnymi, Żydzi dowiadywali się, że ten wolny Żyd o majestatycznym obliczu monarchy staje przed królami i wygłasza przed nimi przemowy o żydowskim królestwie.
Pobożni Żydzi i chasydzi mówili o nim z gniewem. Coś tam do nich dotarło o kongresie w Bazylei i aż zagotowało się od zwolenników powrotu do Syjonu, którzy chcieli przyspieszyć nadejście Mesjasza. Sądzili oni, że kongresami i polityką osiągną więcej niż przy pomocy dwóch tysięcy lat postu i modlitw. Doktora Herzla wszyscy uważali za ateistę, choć wciąż opowiadano o nim cuda, jak to jedzie książęcą karetą, a towarzyszą mu służący i strażnicy, a minister Plehwe[18] bardzo go szanuje. Turecki sułtan oddaje mu honory, a angielski statek zawiózł go do Aleksandrii w Egipcie i stamtąd drogą lądową dojechał on do Jerozolimy. Inni temu zaprzeczali, mówiąc, że wcale nie chodzi mu o Ziemię Izraela, tylko o Ugandę, i że on wcale nie wyznaje się na sprawach żydowskich i że to wszystko skończy się niczym. Trzeba czekać na Mesjasza i kropka.
W staruszkach obudziły się dawne wspomnienia o Mojżeszu Montefiore[19], wielkiej osobistości z dalekiej Anglii, z Londynu. Utrzymywali oni, że był on bojącym się Boga dostojnikiem, który stawał przed królami i wielkimi panami. Razem ze swoim szwagrem, Natanem Rothschildem i kilkoma bogaczami spośród naszych braci, dzieci Izraela z różnych państw, odkupili od tureckiego sułtana dużą połać ziemi w Ziemi Świętej, sprowadzili tam i osiedlili Żydów, zapewnili im środki do życia. Herzl, mówili starcy w przedsionku bożnicy, chce naśladować tamtego Mojżesza Montefiore, ale idzie gojskimi drogami. Tamten dygnitarz naprawdę wyruszył do Jaffy, zszedł na ten sam brzeg, po którym krążył prorok Jonasz dawno, dawno temu. W pełną niebezpieczeństw i cierpienia podróż wyruszyła razem z nim jego oddana żona, pobożna Żydówka, bo mąż nie pozwolił jechać samej. Wszędzie, w każdym państwie, w którym Mojżesz Montefiore się zatrzymywał, w portach, do których zawijał statek, książęta i księżne, ministrowie i generałowie przychodzili go pozdrowić, mówiąc mu: „Witamy!” Rozmawiali z nim o światowych sprawach, a on mówił przy tym dobre rzeczy o Żydach, prosił o polepszenie warunków życia swoich braci. I ci wielcy ludzie, którzy dostawali od niego drogie prezenty, przyrzekali mu to.
Pierwsze syjonistyczne przemówienie
W owym czasie byłem już dorosłym chłopakiem i razem z moim ojcem jeździłem na wieś w pobliżu Chełma, gdzie mieliśmy robotę. Wieczorem jechaliśmy wozem do Chełma, by odmówić popołudniową i wieczorną modlitwę. Po modlitwie przysłuchiwaliśmy się rozmowom, które z wielkim zapałem prowadzili ze sobą Żydzi. Rozchodziło się o żydowskiego studenta, który kilka dni temu zjechał tu z Warszawy. Wydaje mi się, że wymieniono jego nazwisko, to był Natan Syrkin. Mówił on w jidysz i wygłaszał syjonistyczne przemówienia. W domu nauki doszło wtedy do bójki miedzy jego zwolennikami i przeciwnikami. Byli tacy którzy mówili o nim z szacunkiem: oto student, który mówi w jidysz i po hebrajsku. Inni utrzymywali, że to heretyk i nie wolno słuchać jego przemówień.
Wróciwszy do Wojsławic na szabat, opowiedziałem moim kolegom o tym, co słyszałem w chełmskim domu nauki. Przez cały szabat nie przestawano o tym rozmawiać, a przy świątecznym popołudniowym posiłku starzy ludzie zlekceważyli całą sprawę mówiąc, że z gorących heretyckich głów nic dobrego nie wyjdzie. I znów z wielką tęsknotą rozmawiali o Mojżeszu Montefiore. Dwudziestu czterech rabinów wyszło mu naprzeciw ze zwojami Tory, po nich wielki lud, młody i stary. Chłopcy z chederu śpiewali psalmy. Dlaczego? Bo był on prawdziwym księciem, modlił się przy Ścianie Płaczu, wylewał gorzkie łzy,modlił się o zbawienie, żeby Mesjasz naszej sprawiedliwości nadszedł rychło jeszcze w naszych czasach. Objechał Ziemię Świętą, kupił grunt, żeby Żydzi zakładali winnice, żeby siali i zbierali plon, młócili i mielili. W świętym mieście Jerozolimie kupował place, budował nowe domy i warsztaty. To samo robił w Safedzie i Tyberiadzie. W swoich opowieściach ludzie jasno widzieli, że został on zesłany z nieba. Nie chciał przyspieszać przyjścia Mesjasza, tylko osiedlał Żydów w świętych miejscach, żeby modlili się o jego przyjście.
W mojej wyobraźni przedstawiałem sobie Mojżesza Montefiore niemal jak naszego praojca Mojżesza, który przyszedł do faraona, króla Egiptu i rozkazał mu wypuścić lud żydowski. Do tego pamiętałem z chederu, co opowiadali chłopcy, że wielki żydowski książę wyszedł z rodu Dawida i miał dzbanuszek oliwy, którą namaszczono kilku żydowskich królów; i ten dzbanuszek czyni wielkie cuda, nawet wskrzesza zmarłych. Pamiętam jak pewien chłopiec powtarzał za swoim dziadkiem, że Montefiore to prorok Eliasz, który przybrał postać żydowskiego dostojnika, śmiertelnika, a ponieważ nie nadszedł jeszcze czas, by mógł się ujawnić, odszedł z tego świata.
Biedne żydowskie dzieci nasiąkały tymi opowieściami, tak samo jak dorośli. Wynagradzały im one braki i niedostatki, ciasnotę cuchnących, ciemnych domów, w których dorastali nie mając przed sobą żadnych perspektyw na wydostanie się na szeroki świat, dlatego sycono się tymi pięknymi historiami, dobrymi wieściami i oczekiwano z nadzieją zbawienia, które musi nadejść i nadejdzie. Pomoc z nieba, mawiali ojcowie, może przyjść zaraz, ale ludzie muszą na nią zasłużyć i nie mogą próbować przyspieszać przyjścia Mesjasza heretyckimi działaniami, jak chcą tego syjoniści.
Złe wiatry
Teraz jednak, w wielkim strachu, przeczuwano, że gdzieś na świecie szykują się straszliwe pożary, które przede wszystkim zagrażają Żydom. Gdzieś w wielkich miastach dzieją się wciąż sprawy i sprawki, co do których nikt nie wie, co z nich wyniknie. Słyszałem wówczas, że są książki, w których pisze się o wszystkich sprawach i czasami zazdrościłem tym, którzy owe książki czytają. Również w miasteczku mówiono o dziewczynach i chłopakach, którzy czytają książki, ale robili to w najgłębszej tajemnicy, uważali, by nikt o tym nie wiedział i nie byli skłonni zwierzać się komukolwiek i opowiadać o swoich tajemnicach.
Niemal nazajutrz po Rewolucji 1905, carski reżim znowu powrócił do starych krwawych działań i podburzał ciemne masy przeciwko Żydom. Z jednego końca kraju aż do drugiego niósł się ich dziki wrzask: „Bej Żidow, spasaj Rasija” – bij Żydów i ratuj Rosję. Do nas, do miasteczka dochodziły wiadomości o straszliwych pogromach w żydowskich miastach i miasteczkach. Żydzi, którzy przybyli z Chełma, opowiadali, że władza szykuje pogrom na całego. Chełmscy Żydzi wiedzą o tym. Wszyscy chodzą w kółko mocno przybici i przestraszeni – co to się wyprawia?!
Opowiadano, że delegacja złożona z szanowanych Żydów pojechała do biskupa Jewłogija[20] , zwierzchnika prawosławnego kościoła w Chełmie, poprosić go, by wziął w obronę Żydów, by pomógł w ciężkiej godzinie próby. Ale delegacja wróciła upokorzona. Ich łzy i błagania odbiły się od ściany. Biskup na nich nawrzeszczał, dlaczego nie pilnują swoich bezczelnych synów, nie powinni się buntować przeciwko carowi. Teraz jest już za późno. Nikt Żydom nie pomoże, ponieważ sami są sobie winni.
Żydzi w Wojsławicach bali się, że pogrom może rozszerzyć się także na Wojsławice. Z biciem serca jeżdżono na środowe jarmarki, bano się chłopów, tylko młodzi zaczęli się zbierać i myśleć, jak się zorganizować na wypadek, gdyby chłopi zaczęli mącić. Doszło do nas, że żydowska młodzież z organizacji robotniczych również nie siedzi z założonymi rękami, zorganizowali oni samoobronę, która przygotowuje się na spotkanie pogromszczyków ze zbrojnym oporem.
Byli w Wojsławicach chłopcy, którzy potrafili nieźle wymieniać ciosy. Ale samo bicie się z chłopami byłoby niewielkim kłopotem. Jakoś by sobie z nimi poradzono. Gorzej, że baliśmy się policji. Słyszeliśmy, że w Chełmie sama policja przygotowuje pogromszczyków, dowodzi nimi i mieliśmy podstawy, by podejrzewać, że również w Wojsławicach może się to zdarzyć.
To było na początku zimy, w czasie Święta Chanuki. Padał już śnieg. Rzadko chodzono po wsiach, a ci, którzy się tam wypuszczali, zwykle zostawali cały tydzień. Dlatego w miasteczku nikt nie był pewny, co tam się dzieje. Z bijącymi sercami czekano na najmniejszą wiadomość tak ze wsi, jak i z Chełma.
W końcu dowiedzieliśmy się, że w Chełmie wszystko przebiegło spokojnie. Chełmska młodzież miała kontakty z synami carskich oficerów i wysokich urzędników, którzy należeli do organizacji rewolucyjnej i od nich dowiedziano się o dokładnej dacie pogromu. Na ten dzień przygotowała się samoobrona. Z odsieczą pospieszyła także lubelska młodzież żydowska. Lubelski „Bund” wysłał do Chełma oddział swojej samoobrony, żeby pomóc odeprzeć pogromszczyków. Kto wie, czym by się to skończyło, gdyby nie zaskoczenie nagłym wtargnięciem uzbrojonych młodych ludzi z Lublina. To dla policji było czymś nieoczekiwanym. Byli pewni, że Żydzi nie mają pojęcia, co ich czeka. Nie spodziewali się tylu młodych Żydów z bronią w ręku. Wywarło to takie wrażenie na policji, że zupełnie zgłupiała i nie wiedziała, co robić. Pogromszczycy zostali w domach i nie pokazywali się na ulicy.
Wedle wszelkiego prawdopodobieństwaporażka policji w Chełmie miała swoje konsekwencje również w okolicznych miasteczkach i nastroje stopniowo się uspokoiły.
Prawie sto lat, od roku 1812 do 1915, Wojsławice pozostawały pod panowaniem rosyjskiej władzy, znosiły prześladowania, utrapienia i strach przed pogromami.
Gorzkie i ciężkie było życie pod pierwszą niemiecką okupacją. Chleb robiło się ze zmielonej kaszy. Wybuchały epidemie. Wtedy kahał postanowił urządzić ślub na cmentarzu. Wierząc, że to powstrzyma epidemię. Rzeczywiście tak zrobiono. Znaleziono starą pannę i wdowca i postawiono chupę na cmentarzu. Po tym wydarzeniu zaraza naprawdę trochę osłabła i ludzie jasno zobaczyli , że chupa na cmentarzu pomogła.
Mój brat Herszel ożenił się w Rejowcu i od czasu do czasu jeździłem do niego na szabat, chodziłem z nim modlić się, spotykałem tam Żydów, których znałem ze spotkań w wioskach, wszystko tu było podobne do Wojsławic, ale wciąż takie inne. Nie mogłem się doczekać, żeby szabat się skończył i żebym mógł wrócić do Wojsławic, które po każdym powrocie wydawały mi się bardziej swojskie, bardziej bliskie i droższe sercu.
W naszym domu urodzili się i wychowali synowie i córki, którzy czerpali soki i siłę ze swoich korzeni i wyrośli jak dęby, wyciągając się w górę ku słońcu, nigdy go jednak nie dosięgając. Wszyscy przez całe nasze życie ciężko harowaliśmy na utrzymanie i nigdy nie mieliśmy możliwości nasycenia duszy odrobiną wiedzy, po której często byliśmy jeszcze bardziej spragnieni. Czułem, że pozostaję w tyle za innymi, tymi, którzy nie musieli tak wcześnie zaczynać pracować i mogli się uczyć.
Za moich czasów młodzi mieli wielki szacunek dla tych, którzy się uczyli, czy to byli chłopcy, młodzież czy też starzy Żydzi. Widzę ich teraz przed moimi oczyma. Sądząc po ich wyglądzie nie o wszystkich można było powiedzieć, że są uczonymi. Ale kto znalazł się wcześnie rano w domu nauki, widział jak Żydzi siedzą i studiują. Zimą, kiedy na dworze było jeszcze ciemno, kiedy śnieg i wiatr zacinały po twarzach, nękało zimno i wilgoć, ci Żydzi na to nie zważali, wstawali z ciepłych łóżek, rytualnie obmywali dłonie i szli do domu nauki, na progu kichnięciem strząsali z siebie śnieg, całowali mezuzę i przy świetle lampy naftowej lub łojowej świeczki sadowili się, by studiować.
To było pewnego zimowego ranka kiedy mieliśmy z ojcem wyruszyć rano na wieś, by nakryć dach. Woźnica ze swoimi saniami był już gotowy, ale musiał zaczekać na pasażerów, którzy się jeszcze nie wybrali. W tym czasie byłem z ojcem w domu nauki. Było jeszcze za wcześnie, by odmówić poranną modlitwę. Usiedliśmy przy długim stole i słuchaliśmy, jak reb Awrahamcie tłumaczy zgromadzonym fragmenty Miszny. Śpiewał niemalże swoim szlachetnym głosem, wolno objaśniał każde słowo dorosłym Żydom, kramarzom i rzemieślnikom, wśród których byli tacy, którzy równie dobrze mogli sami studiować, ale chętnie uczyli się w towarzystwie.
[1] Autor ma na myśli wiek XIX. (przyp. tłum.).
[2] Segol to hebrajski znak samogłoskowy, umieszczany pod literami (w tym przypadku pod literą alef i pod literą mem) , odpowiadający samogłosce „e”. (przyp. tłum.)
[3] Kantoniści – pojęcie stosowane w Rosji na określenie młodocianych Żydów, wcielanych do carskiej armii. Za: Polski Słownik Judaistyczny, t.1, Prószyński i S-ka, Warszawa 2003.(przyp. tłum.)
[4] Drejdl (jid. bączek)– zabawka używana do popularnej gry podczas Chanuki. Za: Polski Słownik Judaistyczny, t.1, Prószyński i S-ka, Warszawa 2003. (przyp. tłum.)
[5] Hbr. „Zdarzył się tam wielki cud” (przyp. tłum.)
[6] Hbr. „cud” (przyp. tłum.)
[7] Pud (ros.) – dawna rosyjska jednostka ciężaru równa 40 funtom, czyli 16,38 kg. Za: Słownik Wyrazów Obcych, pod red. Jana Tokarskiego, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1980. (przyp. tłum.)
[8] Chalica (hebr., ściąganie, zzuwanie; jid. chalice) – obrządek, dzięki któremu wdowa po zmarłym bezdzietnie mężczyźnie zostaje uwolniona od obowiązków wynikających z lewiratu i zyskuje prawo do ponownego małżeństwa. Za: Polski Słownik Judaistyczny, t.1, Prószyński i S-ka, Warszawa 2003 (przyp. tłum.).
[9] „Nieskazitelny sprawiedliwy” (przyp. tłum.).
[10] Misnagdzi (hebr. Mitnag(ge)dim = przeciwnicy; jid. misnagdim ) – termin początkowo odnoszony do wrogów chasydyzmu; później stał się pozytywnym określeniem pewnego sposobu myślenia i stylu życia, którego najbardziej znanym i wybitnym reprezentantem był Elijahu ben Szlomo Zalman, zw. Wielkim Gaonem Wileńskim. Za: Polski Słownik Judaistyczny, t.2, Prószyński i S-ka, Warszawa 2003 (przyp. tłum.).
[11] Lamedwownicy, czyli Trzydziestu Sześciu Sprawiedliwych (Cadyków) [Mężów] (hebr. Lamed – Waw [lamed = 30; waw = 6] Cad(d)ikim, Sprawiedliwi Mężowie, zw. też Nistarim (hebr., Ukryci) – zgodnie z tradycją żyd., grupa trzydziestu sześciu mężów sprawiedliwych, których można spotkać w każdym pokoleniu ludzkości; chronią oni świat przed zagładą. Za: Polski Słownik Judaistyczny, t.2, Prószyński i S-ka, Warszawa 2003 (przyp. tłum.).
[12] Szejgec (jid.) – chłopak nie-Żyd. (przyp. tłum.)
[13] Kest (jid., utrzymanie, wikt i opierunek) – forma posagu, znana w społecznościach ortodoksyjnych przede wszystkim w Polsce i na Litwie. Polegał on na zapewnieniu utrzymania młodym małżonkom przez rodziców panny młodej, by zięć mógł studiować w jesziwie lub kontynuować studia talmudyczne. Ponieważ dla przyszłych teściów honorem było pozyskanie na męża dla córki obiecującego talmudysty, obowiązek ten mógł na nich ciążyć przez wiele lat. Za: Polski Słownik Judaistyczny, t.2, Prószyński i S-ka, Warszawa 2003. (przyp. tłum.)
[14] Sziksa (jid.) – dziewczyna nie-Żydówka. (przyp. tłum.)
[15] Wieku XIX (przyp. tłum.).
[16] „Czyny, których się nie czyni” to niewyróżniony w tekście przez autora cytat z Księgi Bereszit (20,9). Tłumaczenie tego wersu podaję za: „Tora. Pięcioksiąg Mojżesza”, tłum. Izaak Cylkow, Wydawnictwo Austeria, Warszawa 2009. (przyp. tłum.)
[17] Theodor (Benjamin Ze’ev) Herzl (ur. 2 maja 1860 w Peszcie, zm. 3 lipca 1904 w Edlach) – żydowski dziennikarz urodzony w Austro-Węgrzech, twórca i główny ideolog współczesnego syjonizmu, a w efekcie państwa Izrael. Za: http://pl.wikipedia.org (przyp. tłum.).
[18] Wiaczesław Konstantynowicz von Plehwe (ur. 20 kwietnia 1846 w Mieszczowsku, zm. 28 lipca 1904 w Petersburgu) – rosyjski arystokrata pochodzenia niemieckiego, rosyjski urzędnik państwowy, minister spraw wewnętrznych Cesarstwa Rosyjskiego i szef tajnej policji politycznej. Działalność Plehwego sprawiła, że stał się on osobą powszechnie znienawidzoną. Zginął w 1904 roku w zamachu bombowym zorganizowanym przez Organizację Bojową eserowców. Za: http://pl.wikipedia.org (przyp. tłum.).
[19] Sir (od 1837 roku) Moses Montefiore – żydowski filantrop (ur. 24 października 1784 w Livorno, zm. 28 lipca 1885). Od roku 1837 szeryf w Londynie i Middlesex, do 1874 roku prezes delegacji Żydów brytyjskich, działał energicznie w sprawach swych współwyznawców, pośredniczył na ich rzecz u sułtana i u papieża, oraz w związku z prześladowaniami Żydów w Rumunii (1867). W Palestynie założył przedsiębiorstwa przemysłowe i instytucje społeczne. Za: http://pl.wikiepadia.org (przyp. tłum.).
[20] Eulogiusz Jewłogij (właściwie Wasilij Gieorgijewskij), urodzony 10 kwietnia 1868 r., Samowo k. Tuły (Rosja), zmarł 8 sierpnia 1946 r., Paryż. Metropolita prawosławny, polityk rosyjski. Od 1902 r. biskup lubelski, wikariusz diecezji chełmsko-warszawskiej, w latach 1905-1912 biskup, a później arcybiskup chełmsko-warszawski, od 1914 biskup wołyński, 1907-1912 poseł do rosyjskiej Dumy Państwowej. W 1912 doprowadził do oderwania Chełmszczyzny od Królestwa Polskiego. Po wybuchu I wojny światowej i zajęciu Galicji przez wojska rosyjskie rzecznik jej rusyfikacji. Od 1917 na emigracji, od 1922 metropolita z siedzibą w Paryżu, w 1926 r. ogłosił autonomię Kościoła w Europie Zachodniej i w 1930 podporządkował się patriarsze w Konstantynopolu. Za: http://sztetl.org.pl (przyp. tłum.).