Projekt "Shtetl Routes" ma na celu wsparcie rozwoju turystyki w oparciu o żydowskie dziedzictwo kulturowe pogranicza Polski, Białorusi i Ukrainy.

 

Projekt "Shtetl Routes" ma na celu wsparcie rozwoju turystyki w oparciu o żydowskie dziedzictwo kulturowe pogranicza Polski, Białorusi i Ukrainy.

 

Teatr NN

Opowieść Katarzyny Konstantynowicz

Opowieść Katarzyny Konstantynowicz (ur. 1923), Ukrainki, mieszkanki gminy Wielkie Oczy

oprac. Krzysztof Dawid Majus

Opowieść Katarzyny Konstantynowicz

Urodziłam się 15 listopada 1923 w przysiółku Dumy należącym do Kobylnicy Wołoskiej, dużej ukraińskiej wsi liczącej 9 przysiółków, w gminie Wielkie Oczy, jako córka Antoniego Maślija i Paraskewii z domu Baran. Miałam pięć sióstr i trzech braci.

W latach 1930-36 ukończyłam 6-cio klasową szkołę powszechną w Kobylnicy Wołoskiej. Większość przedmiotów była nauczana w języku ukraińskim, ale niektóre, jak historia czy geografia, w języku polskim. W jednej sali uczyły się jednocześnie dwie klasy, więc na lekcji było obecnych 30-40 dzieci z naszej wsi. Początkowo w szkole było dwóch nauczycieli: Stefan Samborski i Jan Ślepecki, były oficer Wojska Polskiego. Ślepecki często stosował bolesne kary cielesne. Gdy skończyłam pierwszą klasę – Ślepeckiego zwolniono za stosowanie tych kar i przyjechali nowi nauczyciele: Kazimiera i Józef Krukowie oraz Zofia Żugajówna, która zamieszkała w byłej żydowskiej karczmie.

Uczyłam się zawsze bardzo dobrze, miałam same piątki z góry na dół. W I klasie siedziałam w ławce z mieszkającą na przysiółku Chomiaki Żydówką Gitlą Weingarten, z którą przyjaźniłam się także później. Miała brata o imieniu Szlomo. Do mojej klasy chodził też Adam Eminowicz, syn właściciela folwarku, Mieczysława Eminowicza, wywodzący się ze starego ormiańskiego rodu.

Pamiętam pacyfikacje ukraińskich wsi dokonywane przez Wojsko Polskie w latach 30-tych. Byłam wtedy dzieckiem i było to dla mnie straszne przeżycie! Dla dziecka każdy żołnierz czy policjant był postrachem. Kiedyś przyjechali do nas, ojciec uciekł bo mężczyzn bili i zostaliśmy z mamą. Przyszedł żołnierz, kazał otworzyć skrzynię z odzieżą świąteczną i komorę, gdzie trzymaliśmy dobytek rodzinny. Wyrzucał ze skrzyni ubrania, wylał na nie jakiś sok. Chciał to, po prostu, zniszczyć – widać taki miał rozkaz. Mama bardzo płakała, bo ciężko na to pracowała. Takie to były czasy.

Po szkole powszechnej chciałam pójść do Szkoły Handlowej, ale żeby tam się dostać należało mieć skończonych 7 klas. W tym celu musiałam podjąć naukę w Wielkich Oczach. Kolegowałam się tam, między innymi, z Żydówką Sabiną Szwarc,  z córką miejscowego lekarza, doktora Grünseita, Edytą, a także z córką krawca z Wielkich Oczu – Idą Halpern. Po siódmej klasie nie poszłam jednak do Szkoły Handlowej, lecz do Gimnazjum sióstr bazylianek w Jaworowie. Okazało się, że mogłam tam być przyjęta już po 6 klasie i nauka w Wielkich Oczach była niepotrzebna.

Gdy na początku września 1939 weszli Niemcy, to zajęli Kobylnicę Wołoską praktycznie bez walki. Potem przyszli Sowieci. Sowieci zlikwidowali klasztor, przy którym było gimnazjum, w którym skończyłam dwie klasy, i zrobili w nim szpital. Zmieniono także system kształcenia na sowiecki i kazano mi wrócić do siódmej klasy 10-latki w Krakowcu. Jednak mój nauczyciel z Jaworowa, Michał Łysowir, namówił mnie, abym zdawała od razu do VIII klasy, i tak, po pokonaniu pewnych obaw, zrobiłam. W Krakowcu ukończyłam 8-mą i 9-tą klasę, a gdy przyszli Niemcy (1941) przerwałam naukę i w roku 1941, za namową prof. Kruka, zaczęłam uczyć w szkole w Kobylnicy Wołoskiej.

Koło nas mieszkała Żydówka Sura, która miała w mieszkanku skromny sklepik, taką „trafikę” z papierosami i zapałkami. Miała syna, Chaima. Był też Icek, którego czasem dokarmialiśmy. Zawsze zdejmował buty, gdy do nas wchodził, mówiąc, że podłoga jest taka czysta, a cudzą pracę trzeba szanować. Miał siostrę Rywkę. Mieszkali w domku z niebieskawymi ścianami. Rywka robiła masło w centryfudze, także dla nas – brała za to parę groszy. Kilka rodzin żydowskich mieszkało w przysiółkach Chomiaki i Ulica. Byli wśród nich nawet tacy kupcy, którzy sprowadzali towar z zagranicy. Gdy byłam mała, działała jeszcze karczma żydowska. Żydów z Kobylnicy wysiedlono do getta w Jaworowie, ale nie widziałam jak to się działo.

Jak już wspomniałam, po przyjściu Niemców uczyłam w szkole w Kobylnicy, ale chciałam zrobić maturę. W tym celu poszłam na rok do Seminarium Nauczycielskiego w Jaworowie. To był rok szkolny 1942/43. Wtedy widziałam Żydów na ulicy opuchniętych z głodu. Kiedyś widziałam Żydówkę poza gettem proszącą o jedzenie. Widocznie było jej już wszystko jedno i głód pokonał strach. Straszne to były czasy. Ludzie bali się pomagać. Później spotkałam znajomą Żydówkę z Kobylnicy Ruskiej zamiatającą chodnik, ale przechodził Niemiec i nie rozmawiałyśmy. Na pewno mnie poznała.

Wtedy, w Jaworowie, miałam pierwsze kontakty z UPA, choć Łewkę „Kruka”, znałam już wcześniej, osobiście. Był półsierotą, nie miał matki. To był zdolny chłopak, z głową. Został później dowódcą sotni w kureniu „Zalizniaka”. Te kontakty polegały na tym, że przychodzili do szkoły jacyś ludzie i organizowali kursy pierwszej pomocy. Wszystko było zakonspirowane, każdy miał swoje hasło. Początkowo, szczególnie my, dziewczęta, za dużo o UPA nie wiedziałyśmy i nie myślałyśmy. Ci, którzy już byli w UPA, mówili, że musimy przejść kursy sanitarne, bo przecież wojna jeszcze nie skończona, nie wiadomo jakie czasy przyjdą. Może trzeba będzie walczyć o niepodległość.

Kursy prowadził lekarz z Jaworowa, dr Jurij Łypa, który zginął później z rąk sowieckich we wsi Bunów. Uczył nas, żebyśmy wiedzieli jak w czasie walk zabandażować ranę, co podać choremu lub rannemu. To była funkcja dziewcząt, ale byli też chłopcy. Była też działalność uświadamiająca. Mówiono, że musimy się organizować, bo taka jest potrzeba, bo jeśli ktoś robi ludziom krzywdę, to ktoś musi ich bronić. Że musimy się, po prostu, wziąć w garść żeby pomóc ludziom i młodzieży, żeby była świadoma i wiedziała czego chce. Żeby nie było tak, jak w 1941, po przyjściu Niemców, kiedy ludzie się chętnie zapisywali w Jaworowie na wyjazd na roboty do Niemiec, wszyscy, nawet uczniowie i studenci.

Po zdaniu matury nie wróciłam do Kobylnicy Wołoskiej, lecz zaczęłam uczyć w Jaworowie. Trwało to tylko jeden rok. 21 października 1944 byłam już nauczycielką w Kobylnicy. Nową granicę polsko-sowiecką już zamykali, więc szybko wróciłam z Jaworowa do domu. Wtedy przyszedł do mnie wójt Wielkich Oczu, Polak, i namówił mnie żebym zaczęła uczyć w miejscowej szkole, po polsku lub po ukraińsku, jak uważam. Potem szkołę spalono, chyba UPA, bo już się zaczęły wywózki na wschód. UPA starała się bronić ludzi przed wywózkami do sowietów. Ludzie nie chcieli zostawiać dorobku całego życia i jechać w nieznane, może na Sybir. To była prawdziwa gehenna. Wszystkich kolegów z Gimnazjum wywieziono na Sybir. Wywożono także z Jaworowa, nie tak byle kogo, tylko samą inteligencję. Na drugi dzień po wejściu sowietów w 1944, jednej nocy, całą inteligencję ukraińską z Jaworowa wywieźli właśnie na Sybir, z dziećmi i ze wszystkim.

U nas, w Kobylnicy, co jakiś czas ktoś był zabierany, dowiadywaliśmy się, że ktoś musiał wyjechać na Ukrainę. Zamordowano też wraz z rodziną kierownika chóru, Dymitra Łewkę, krewnego „Kruka”, choć oni szykowali się już na wyjazd. Zabito też Marię Wuszko, gdy wracała z Wielkich Oczu, z odwiedzin u jej męża, który był tam aresztowany. Nie wiem, czy to milicja, czy wojsko, czy UB, czy jeszcze ktoś inny. Czasami było słychać jakieś strzały, widocznie były gdzieś jakieś walki. Gdy była obława wojska, żeby zabrać ludzi na wywózkę na wschód, to ludzie się chowali do lasu. Kobylnica Wołoska była rozdrobniona na przysiółki i gdy, na przykład, w przysiółku Mielniki nad rzeką Szkło pojawiło się wojsko, to ludzie z innych przysiółków uciekali. Niektórzy nawet nocowali na drzewach, żeby ich w nocy nie zaskoczono i zabrano. Nikt nie chciał dobrowolnie jechać na Ukrainę, chyba że ktoś miał już dość prześladowań albo nocnych napaści, żeby nie żyć w ciągłym strachu.

We wrześniu 1946 roku zostałam nauczycielką w Wielkich Oczach. Kierowniczką szkoły była siostra zakonna, Józefa Grabowska. Mieszkałam w miejscowym klasztorze. Uczyłam tam prawie rok, kiedy aresztowało mnie UB. Gdy mnie aresztowali, przyjechali do szkoły bryczką i powiedzieli „przejedziemy się”. Zabrali mnie do Lubaczowa. W areszcie najgorsza była samotność. Tylko podłoga z cementu. Gdy dali mi kawałek chleba, położyłam na nim głowę, żeby nie leżeć na cemencie. Potem dali mi pryczę. Jak mnie aresztowano, to mama Januszka Bronharda, którego uczyłam, przyniosła mi do więzienia w Lubaczowie puszkę konserw, której nie zjadłam, lecz odłożyłam na jeszcze cięższe czasy. Podczas śledztwa pytano mnie o „Kruka”, tego z UPA. Powiedziałam, że oczywiście, że znam Kruka, profesora Kruka, choć wiedziałam dobrze o kogo pytają. Pytali mnie też, co takiego zrobiłam, że dzieci chodzą się modlić o moje zwolnienie, bo siostry zakonne prowadziły dzieci regularnie parami na modlitwę do kościoła i widocznie modliły się też za mnie.

20 czerwca 1947 przewieziono mnie z Lubaczowa do obozu w Jaworznie. W obozie szyłam w szwalni. Potem na polecenie jednego z oficerów zaczęłam uczyć naszą „barakową”, krzykliwą kobietę z Suwałk, w zakresie szkoły podstawowej. Pamiętam, że jakiś mężczyzna śpiewał czasami piosenkę, ale zapamiętałam tylko jedną zwrotkę:

Wszystko można, lecz z ostrożna,

Aby nie wpaść do Jaworzna,

Hop-sa-sa, u-ha-ha,

Jest to polka UPA-pa!

Po zwolnieniu z obozu na początku stycznia 1948, pojechałam do Żabinek na Mazurach, dokąd podczas akcji „Wisła” wysiedlono moją rodzinę. Zawieziono nas pociągiem na słomie do Giżycka, gdzie zameldowałam się w Urzędzie Repatriantów. Z Giżycka przyszłam pieszo do Pozezdrza. Miałam ze sobą tę konserwę, jeszcze z Lubaczowa, której nie zjadłam nawet w obozie w Jaworznie. Okazało się, że w puszce, którą miałam ze sobą i w więzieniu w Lubaczowie i w obozie w Jaworznie, była fasola.

Katarzyna Konstantynowicz, wrzesień 2007, na podstawie wywiadu przeprowadzonego przez Janusza Klimka.

Mapa

Polecane

Zdjęcia

Słowa kluczowe