Opowieść Zofii Sarzyńskiej
Opowieść Zofii Sarzyńskiej (2003)
ze zbiorów programu Historia Mówiona, Ośrodek "Brama Grodzka - Teatr NN"
Żydzi w Kazimierzu Dolnym
Centrum Kazimierza to całe było żydowskie. Tu jak podcienia „U Radka” to już żydowskie było i cały ciąg żydowski, i tu Lubelska kawałek też żydowski po jednej i po drugiej stronie. Rynek to był cały Żydów. Żydzi przeważnie handel prowadzili. Cały rynek to było żydowskie, tylko handel. Byli też krawcy, szewcy też Żydzi, ale przeważnie to handel. Byli też Żydzi-przewoźnicy, z tego żyli, że przewozili przez Wisłę. Zresztą w ogóle oni lubili ryby, to i ryby łapali. Po tej Wiśle, to nie tylko Żydzi, bo i Doraczyńscy też jeździli łódkami. Nie było konkurencji, żeby między sobą jakieś mieli, tego. Tych Doraczyńskich w Kazimierzu było dużo i to oni też tymi łodziami jeździli. Jak jacyś chcieli jechać do Janowca łodzią, to sobie wynajmowali, czy Żyda, czy tego Doraczyńskiego i jechali. No, były statki też, ale czyje to statki były, to ja nie wiem. Czy to żydowskie czy polskie, ale były. Można było z Kazimierza jechać do Warszawy statkiem. To było dużo taniej. Żydzi pracowali, gdzie parę groszy można było zarobić. Oni butelki kupowali także. Każdy Żyd miał po dwie, trzy kozy. Ta Góra Krzyżowa to była goła, bo te kozy same się pasły. Oni byli bardzo pracowici. Żydówka brała cztery bańki i po wsi chodziła i mleko skupowała. Na futrynie obory kreski stawiała, ile litrów i to mleko przynosiła. To raniusieńko chodziła, żeby już na ósmą rano tu móc sprzedać to mleko letnikom. Byli jeszcze tacy, co nosili wodę. Tragarz był - Kozynawa. To on wziął, bo kiedyś pakowali mąkę czy cukier w takich wielkich workach i on miał taki sznur i on to niósł. I to kawał. I śpiewał. Po polsku śpiewał. On był strasznie mocny. I nie wiem dlaczego, czy jego nazwisko było takie – Kozynawa? I śpiewał. I niósł i śpiewał. I głośno śpiewał. Przeważnie o miłości. Może był zdradzony, może coś, że on to śpiewał i tak. Ale czy on jakąś rodzinę miał to też nie wiem. No musiał gdzieś mieszkać, gdzieś tego. Tylko on dobrze wyglądał, no bo jak nosił, to i musiał zjeść. Restauracji to specjalnie nie było w Kazimierzu, tylko takie sodówki to były. Sprzedawali tam cukierki, piwko, lody, wszelka woda sodowa była modna. To były takie balony z sokiem, to Żyd też robił to. No i ta woda sodowa była bardzo modna. Była z sokiem, to była droższa. Tu gdzie teraz jest sad, tu miał taki przystojny Żyd taką sodówkę. Ale to była taka porządniejsza, że ze stoliczkami, że można było sobie zamówić lody, to niekoniecznie na ulicy czy gdzieś jeść, tylko tam można było usiąść. To już była taka elegantsza. Taki Barszcz - to był Żyd - to był felczer – on się znał. I on przyszedł na każde zawołanie. Barszcz przyszedł. Pierwszy fryzjer w Kazimierzu był Żyd - damski i męski. No i dużo było tych rzemieślników. Aptekarz był Żydem - Lichcon. Jeszcze jego syn i córka żyją. Oni najpierw to mieli, jak się idzie do klasztoru, w tej kamienicy, taką niedużą aptekę. Później ten plac kupili, to przed wojną jeszcze, i tę aptekę postawił. On był bardzo życzliwy i doradził i wszystko. Miał dwoje dzieci: Olek to był starszy i Hanka to była młodsza. Ale oni przeczuwali widocznie coś, bo wszystkie dzieci były w niedzielę tutaj rano na boisku, musiały przyjść, i parami nauczyciel prowadził do klasztoru, do kościoła. I Żydzi nic nie mówili. Oni po wojnie przyjechali tu. Oni jeszcze mieli taką Hanusię, to była ich kucharka. To przyjechali po nią, zabrali ją. Ona już była chora. Nawet z łóżkiem ją zabrali. Oni byli w Łodzi, ale podobno potem wyjechali za granicę. Był też taki Langleben, który chciał być pilotem. On mieszkał przed bóżnicą - tam był jeszcze taki budynek, na górze rabin mieszkał, a na dole ten Langleben. On nieduży był i on chciał być pilotem - na ochotnika poszedł. Wielu Żydów do wojska nie chciało iść. Im religia nie pozwalała. Każdy się bronił. Co oni wyrabiali: palce sobie krzywili, odchudzali się bardzo, nawet tytoń zaparzali i pili, żeby być niezdatnym do wojska. Wszystko się śmiało, bo on był taki nieduży i on pilotem chciał być, koniecznie pilotem. I nie przyjęli go. A inny opowiadał, że nie chciał pójść do wojska i udawał głuchego. Schodził ze schodów i za nim beczkę puścili. „Wiedziałem, że się potłukę, ale niech się potłukę, ale nie pójdę!" To wtedy na dwa lata szło się do wojska. I nie poszedł. Udał głuchego i już. Rabin mieszkał tu, jak Langleben. Jak ta bóżnica jest, to tu był wysoki jeszcze budynek. Tu nisko Langleben miał sklep i jeszcze inni, a tu był balkon duży i tam mieszkali rodzina tego rabina. On miał trzy córki, nie miał syna. Ja z najmłodszą chodziłam do szkoły. Ona, nie zapomnę, jak nas uczyła jak się kłaniać, to wszystko ryczało. Ale chodziła normalnie do szkoły. Lichcon z proboszczem grał w karty, ale rabin nie. Bożnica to była tam, gdzie później kino zrobili. To była taka duża sala i tu się modlili. No, okna były, można było zobaczyć wszystko. I oni tu przy ulicy się modlili. Codziennie oni musieli, ci Żydzi - Żydówki nie, tylko Żydzi, mężczyźni - do tej bóżnicy. To wszyscy widzieli. W środku tak jak ołtarz był i to od wschodu było to i oni przy tym nakładali takie, no, jak prześcieradło, tylko w pasy takie czarne, na głowy i oni się modlili i kiwali się tak. Wnętrze było pomalowane na biało. Tu, gdzie jest przedszkole, to był dom Faresztajnów. To w lecie taki pensjonat był u Faresztajnów. Każda córka musiała mieć posag. Faresztajny to była taka porządna rodzina. Jak tu na Lubelskiej jest ten ośrodek Świętej Anny i ten ogródek, to tam mieszkał Żyd i on pożyczał na procent pieniądze. Dawało mu się weksel i on miesięcznie tam procent brał i on z tego żył. W Bochotnicy był olbrzymi młyn Żydów - Frydów. To był rodzinny ich. Tych Frydów było trzech braci. Jeden się zajmował kupnem zboża. No właśnie taki Szlama przywoził zboże. Drugi pilnował młyna, a trzeci rozprowadzał te mąki i to wszystko. Po szabasie w sobotę się zamawiało i on rozwoził każdemu to, co kto zamówił: czy mąkę, czy pszenną, czy żytnią. On wszystkie miał te gatunki mąk. I po targu, we wtorek czy w piątek, przychodził „Dzień dobry. Po pieniążki." „Och, panie Fryd! Nie mam dzisiaj pieniędzy." „Do widzenia." Nie był nachalny: Panie oddaj mi, bo wziąłeś! To przyszedł w piątek następny. To był duży młyn, bardzo, w Bochotnicy. Teraz tartak tam zrobili.
Jarmarki w Kazimierzu odbywały się we wtorki i w piątki. We wtorki był większy targ, w piątki mniejszy. Takie buty nawieszane były i każdy se mógł przymierzyć. No i te ubrania były, garnitury, garnki, to wszystko rozłożone, cały rynek był tego. Jak ktoś przymierzał, to Żyd zaraz mówił: „Dobre, dobre!" No i to najlepiej było. Jedna znajoma wdowa wyszła za mąż za swojego parobka dużo młodszego od siebie i przyszła z nim na rynek garnitur mu kupować. A on mówi: „ Kup mu, kup mu. Dobry chłopak, kup mu”. A to jej mąż był. Wszystko się śmiało, że nie wiem. Mówi: „Kup mu, bo on dobry chłopak, kup mu” i tego klepał, przymierzał mu i tego. Mógł poprawić od razu, wszystko. Oni byli bardzo handlowi. Żyd nie wziął nic do ust jak nie zarobił. On mógł późno chodzić, ale jak nie zarobił, to nie wziął nic do ust. Przeważnie w Kazimierzu to nie byli bardzo bogaci Żydzi, ale oni byli życzliwi. Do szóstej sklepy były otwarte, po szóstej nie wolno było. No, ale po szóstej to tam drzwi się otworzyło i też wpuścił i jak policjant złapał, to protokół wypisał, to prezenty policjantom nosili na święta, na Boże Narodzenie, na Wielkanoc. Ja mieszkałam z policjantem obok. To ci Żydzi czasem nie wiedzieli, gdzie ten policjant mieszka, to nieraz do nas przychodzili. A mój brat był bardzo śmieszny, to krzyczał: „Tu możecie zostawić to." To te prezenty policjantom przynosili. W niedzielę nie wolno było handlować, jak policjant złapał... Ale sodówki wolno było otworzyć. To znaczy takie tego: lody, ciastka, cukierki. To wolno było, ale spożywczy, czy obuwniczy, czy tekstylny – to nie. Jeden sklep tekstylny był Lubowej. „Pani Lubowa, chciałam materiał na sukienkę." „Proszę, tak." „Ale ja nie mam pieniędzy!" „To nic, kiedy będzie pani miała, wtedy pani zapłaci. Co, za problem?" Jeden sklep w Kazimierzu był tekstylny. I piękne rzeczy miała.