Z. Haupt, Dzień targowy
Z. Haupt, Dzień targowy, [w:] tegoż, Baskijski diabeł. Opowiadania i reportaże, zebrał, opracował i posłowiem opatrzył Aleksander Madyda, Warszawa 2007, s. 616-617.
We czwartek był dzień targowy. Ze wszystkich stron miasta jechały wozy chłopskie, klekocące po bitym gościńcu i ciągnące za sobą tuman kurzu. Co na niektórym, pod siatką z powroza, widać było tłusty grzbiet wieprza albo cielę wysterczało swe uszy spomiędzy szczebli drabin. Bokiem gościńca szli chłopi i baby w płótniankach białych w słońcu.
Wielki knur, prowadzony na sznurze uwiązanym do zadniej nogi, fukał coś tam i wybierał się ryjem w inną stronę i prowadzący go chłop ciągnął za ten sznur, zadzierając mu nogę, i sękatym kijem nawracał na właściwy kierunek. Inny chłop dźwigał nowe koło od wozu: przesunął kij przez piastę i zadał sobie to koło na plecy, a koło lśniło nowymi słojami szprych i dzwonu żelazne obręcze i pierścienie były błękitne od hartowania.
A w rynku trudno było się przecisnąć teraz w tłoku ludzkim. Był długi stragan z butami i na długiej żerdzi, zawieszone parami za uszy, wisiały nowe juchtowe buty: cholewy z jasnej, nie czernionej skóry i półksiężyc podkówek. Obok był stół założony perkalami, tanio i kolorowo śmiejącymi się do słońca, i nad tym stołem wysoko wyniesiona w powietrzu była postać żydowskiego sprzedawcy, który, stojąc na jakiejś pace, był cały w konwulsjach i krzyku jak derwisz tańczący, gestykulował i rozkładał ręce, i włos mu się zmierzwił, i ściągnął tłum: chłopi z ustami otwartymi w na poły nieufnym, na poły nie dowierzającym uśmiechu, kiedy ten kupiec zachodził się w swym najprymitywniejszym pokazie sprzedawania.
Sąsiedni kram prezentował ubrania męskie z łódzkiego cajgu, sztywne i lśniące na szwach, i dymkowe materiały, i sztruksowe bryczesy i żydowski kramarz także stał na stołku i skandował rytmicznie:
„Hur-ma! Sztur-ma!
Na bagnety!
Hurma! Szturma!”
s. 617
Znaczyło to, że śmiało! że należy iść ławą do niego jak do szturmu, i hipnotyzował chłopów tym krzykiem i wojennym rozkazem, ale na tyle tylko, że stali wokoło niego kołem i patrzyli.
Obok, na żerdziach, wisiały kantary końskie z kolorowej skóry, naszelniki, szleje parciane i baty – warkocze z kolorowej skóry, śmierdzące garbnikiem, odurzającym zapachem prymitywnie wyprawionej skóry – baty kolorowe i wiązane w skomplikowane węzły. Stały w pękach biczyska. Hufnale i hacele. Pęki podków związane drutem. [...] Kury powiązane za nogi i leżące z wyciągniętą szyją na ziemi. Jajka w gniazdach chust, szczotki do bielenia, wiązane z leśnej trawy, cebula połyskująca perłowo swymi głowami w pękach, grzyby ususzone i nadziane na sznur - jak naszyjniki, żółte kaczany końskiego zębu i kasza w nabitych workach, podwiniętych w górze w kołnierz. W jednym miejscu było płowo i szaro od glinianych naczyń, wystawionych na sprzedaż. Zajmowały pokaźną przestrzeń, rozsypane jak muszle na wybrzeżu morskim. Otwierały swe skorupy jak czarnymi od cienia słonecznego szyjami dzbany albo lśniły dna mis czysto zatoczonych ręka zduna na kole garncarskim i czuła dłonią wygięte ich kręgi jak kielichy kwiatów, wypalone w piecu, zabarwione gliną czerwona na cynobrowo albo iłem na błękitnoszaro, wylane polewą wewnątrz ta polewa ściekła na na zewnątrz zaciekami o niedoścignionym czarze przypadku. [...] Sita do cienkiej mąki z włosienia końskiego i do ziarna z fabrycznej siatki i uplecionego sitowia, łyżki lipowe, kołotuszki do mleka i maselnice. Białe drzewo i brązowe łyko kobiałek, i czerwone drzewo wikliny koszów. Kram z dewocjonaliami: wiszące gęsto różańce, książki do nabożeństwa, gipsowe Madonny i bardzo kolorowe, drukowane obrazy świętych i Chrystusa, i Matki Boskiej z sercem przebitym siedmioma mieczami [...]. A obok kosy: nowe, błękitne i ze złoconym znakiem marki „Kościuszko”, jeszcze nie klepane, jeszcze nie wypolerowane w zamachu świszczącym wśród źdźbeł traw, a obok lemiesze i morze pługów, i czepigi pługa, i patentowane siewniki o czerwonych kołach, a dalej rozłożone kołacze i strucle, i bochenki „miejskiego” chleba, i bułki „czworaki”, słonina w połciach na (s. 618) masarskim straganie, sadło w tłustych zwojach i kiełbasa śniada w słońcu, przy tym pękata beczka z kiszonymi ogórkami i w niej łodygi kminku i druga z barszczem i pokryty ten barszcz ładną powłoką pleśni barszczowej, i trzecia beczka ze śledziami i poznamy to po ich zapachu słonym, morskim i straganowym, ażeby odsłonić za zakrętem kram z papierami kolorowymi i papierowymi falbankami, jakimi ustraja się półki i robi girlandy pod obrazami świętych, i bibułki kolorowe, i zabawki, kwiaty z barwnego celuloidu, piszczałki z toczonego drzewa i wypalone czerwonym drutem otwory na palce do przebierania, i cynowe kogutki, i scyzoryki składane, latarki elektryczne i baterie do tych latarek, latarnie stajenne, lampy naftowe z mosiężnym reflektorem, blacha cynkowana w arkuszach, żelazo sztabowe, wiadra, klepki, gwoździe, puch gęsi, makuchy, płótno zgrzebne i kożuchy baranie, zawiasy drzwiowe i szkaplerze. [...]
A wpośród tego tłum ludzi, mielący w słońcu i przebierający miedzy kramami, kupujący pochyleni nad wystawionym towarem, targ i dobijanie ceny, i z daleka głosy zbierały się w jeden szum i burr, burr, burr! i czasem tylko wybił się głos sprzedającego, mamlanie żebraka albo zarżał koń wyprzęgnięty i głową uwiązany do wąsągu, albo rozkwakały się nieznośnie kaczki.Chustki na głowach kobiet i kaszkiety mężczyzn, bose i czarne od brudu i podróży stopy z paznokciami jak róg zwierzęcia albo buty szare od kurzu drogowego i o cholewach w fałdach jak miechy albo koncertina, portki mężczyzn z płótna drukowanego prymitywnym sposobem w prążki, kożuch zmarszczony drobno w szwach i z połami zakrojonymi jak żupan, a po nim nadziana płótniana powleczka z bielonej w słońcu nad potokiem tkaniny. Przepocone wstążki lichych, wyblakłych kapeluszy męskich, szyje ludzi brązowe i pomarszczone od słońca palącego, kiedy zgięci pod upałem nad polem. Zgonnicy bydła i świń: w tęgich butach, o wydatnych brzuchach i byczych karkach, kiedy kołnierz marynarki czarny i przepocony i w reku solidna laga, która obmacuje czarne boki wieprza, a w zanadrzu tłusty puligares, wypchany banknotami pomiętymi i złuszczonymi.Mali (s. 619) chłopcy: usmarkani i nowa, za duża czapka na łepetynie, i trzymający się kurczowo spódnicy matki; próżniacy lokalni z źdźbłem słomy w zębach i głodnymi oczami próżniaków; meksykańskie całkiem baby, siedzące na ziemi wpośród rozłożonej ogrodowizny, a resztę wydają mozolnie z supła w rogu chustki, w którym zawiązane są szóstki i grosze miedziane. Świnia ryje w cieniu wozu i zagubiony gęsior kroczy poważnie między nogami ludzkimi. Paniusie miasteczkowe – kapelusz z piórkiem trzymające ich córeczki – kiedy targują się z rzeźnikiem,a tu pień nasiekany milionem cięć i z zamachem, jak nóż gilotyny, spada błyszczące ostrze topora, i widać przekrój różowy cielęcego pośladka, kość żółtą i szpik różowy. W tłumie, w zapachu ciał ludzkich i nawozu bydlęcego, w cieniu drzew i blasku słońca jest dobrze zarazem i strasznie.